Ponad trzy miesiące rozłąki. Tyle czasu nie widzieliśmy się z najbliższymi: rodzicami, rodzeństwem, siostrzeńcami. Bo pandemia; dystans, troska o zdrowie starszych członków naszej rodziny, w międzyczasie dopadające nas infekcje, rekonwalescencje, obowiązki zawodowe i domowe. W ferworze codziennego życia niby zleciało szybko, ale końcowe odliczanie do świątecznego wyjazdu bardzo nam się dłużyło. Już od pierwszego grudnia systematycznie sprzątałam generalnie nasz dom, stopniowo wyciągałam kolejne ozdoby, dokupywałam kolejne, zmieniałam koncepcje wystroju, puszczałam kolędy. Święta same w sobie trwają dość krótko, natomiast celebrowanie przygotowań do nich sprawia, że świąteczny nastrój, pogoda ducha rozciągają się na cały miesiąc. Pieczone dwukrotnie pierniczki nie dotrwały do świąt. Pierwsza partia została zjedzona nie doczekawszy się nawet ozdabiania; druga upieczona, ozdobiona, została zjedzona na tydzień przed świętami. Ale to, żeby ciastka dotrwały do godziny zero nie było najważniejsze. Liczyło się wspólne pieczenie; wspólne śpiewanie kolęd podczas przygotowań; wspólne ozdabianie wypieków przez moje córki. Od połowy listopada w szafie czekały już starannie spakowane prezenty, a pomysły czym uszczęśliwić najbliższych wraz z mężem spisywaliśmy od września. Mój mąż jest najlepszym świętym Mikołajem jakiego znam. Zawsze starannie wsłuchuje się w nasze potrzeby, uważnie słucha rozmów naszych dzieci, a potem starannie wybiera i dobiera potrzeby do każdego z nas. Ma dobry gust, szeroki gest i nie oszczędza na podarunkach. Czerpie prawdziwą satysfakcję z dawania. I czerpie szczere zadowolenie z radości naszych dzieci. I tak było i tym razem. Każda z naszych córek dostała prezent spersonalizowany – zgodny z jej talentami, marzeniami.
Także od początku grudnia na moich zajęciach dominuje tematyka świąteczno – zimowa. Pojawiają się akcenty bożonarodzeniowe; dmuchamy płatki śniegu; ćwiczymy język i buzię z choinkami, bombkami; gwiazdkami; mikołajami; rozwiązujemy zagadki słowne kojarzące się z bożonarodzeniowymi zwyczajami; uczymy się związków frazeologicznych; powiedzonek. Terapia logopedyczna nawet jeżeli ma na celu tylko korekcję wadliwie realizowanych głosek nigdy, w moim przekonaniu, nie może być oderwana od codzienności, tego co otacza dziecko; musi być zakorzeniona w języku, w tekstach, ale nie w abstrakcyjnych, ale rzeczywistych, realnych, bliskich każdemu dziecku. Nie ma nic bardziej nudnego, sztampowego i niemerytorycznego niż mozolne powtarzanie słów po terapeucie. Takie, które odtwarza się mechanicznie, automatycznie, bezrefleksyjnie; bez większej świadomości. Dlatego warto zawsze dobierać tak materiał, żeby frekwencja danej głoski była utrwalana w konkretnym, rzeczywistym materiale. Słowo nie może funkcjonować osobno; jako indywidualny byt; musi być zakotwiczone w zdaniu; musi w nim zafunkcjonować. Dziecko musi dostać gotowy wzór użycia tego słowa w szerszym kontekście; poprawnie odmienionego przez przypadki. Dlatego między innymi młodsze dzieci mają za zadanie kończenie rozpoczętych przeze mnie zdań wybranymi wyrazami; a starsze samodzielnym układaniem zdań z danymi wyrazami. Dlatego też wspólnie zawsze tworzymy liczbę mnogą; zdrobnienia; zgrubienia od słów pojawiających się na zajęciach. Zawsze też warto dobierać słownictwo, które znajduje się w kręgu zainteresowań dziecka, w kręgu jego codzienności, jest dla niego namacalne, doświadczalne. Dlatego w przypadku najmłodszych z opóźnionym rozwojem mowy zaczynam terapię programowania języka od kategorii zabawki. Wykorzystując bliskie sercu każdemu maluchowi konkrety, obrazki utrwalam kolejne samogłoski; wprowadzam szeregi i sekwencje.
Wracając do świąt, które akurat właśnie mijają – po raz kolejny były one inne od tych, które zwykle celebrowaliśmy. W mniejszym gronie, bez wizyt u dalszej rodziny, bliższych i dalszych znajomych, ale wśród nam najbliższych. Tak łatwo można powiedzieć: święta; święta i po świętach, mimo, że najczęściej każdy marzy o odpoczynku i świętym spokoju; to mijające Boże Narodzenie było dla nas naprawdę świętym czasem. Mimo tego, że tak obiektywnie patrząc nie wydarzyło się nic spektakularnego, to wspólne biesiadowanie, rozmowy, spacery były dla nas doniosłymi wydarzeniami, wspaniałym doświadczeniem. Widać było po naszych dzieciach – radość, szczęście, zachwyt. Buzie nie zamykały się od mówienia, śmiechu, buziaków, życzeń. We mnie i w moim mężu także zapanował spokój, odprężenie, luz. Bo to nie był czas przymusowego siedzenia godzinami za stołem, odbębniania narzuconego obowiązku, odprawiania odwiecznych rytuałów. Bo w naszych rodzinach nie ma przymusu siedzenia ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mamy czas na wspólne spędzanie czasu, na posiłki, rozmowy, spacery; ale też mamy czas na oglądanie filmów; czytanie książek; spanie; granie w planszówki. Jest pełne zrozumienie i pełna wyrozumiałość dla potrzeb każdego członka rodziny. To był święty czas dla nas. Przede wszystkim czas bliskości, miłości, życzliwości.
I tego życzę wszystkim i w życiu i w terapii.