Dzień jak nie co dzień

przez | 18 listopada, 2023

11 listopada – święto narodowe, dzień wolny od pracy, od zakupów, wymagający zagospodarowania. Z racji tego, że ostatnio już wyjeżdżaliśmy z miasta na dłuższy odpoczynek, tym razem zostaliśmy w domu.

Po dość późnej pobudce (dla mnie drugiej tego dnia, bo kot nie odpuszcza. Święto, nie święto jedzenie najpóźniej o 7.00 mu się należy. A jak nie dostaje, stoi nade mną i łapką trąca mnie w ramię dopóki się nie obudzę, nie poddam, wstanę i napełnię miskę), jeszcze późniejszym śniadaniu, które bez mała przeciągnęło się do południa, bo nikomu nie chciało się spieszyć, ubierać, ogarniać więc przedłużaliśmy poranek w nieskończoność, aż przeszedł płynnie w południe, rozeszliśmy się na pewien czas do swoich zajętości i obowiązków. Moja starsza córka, już licealistka (jak ten czas leci) poszła odrabiać lekcje, mąż musiał nadrobić pracowe zaległości, a ja po wypiciu drugiej filiżanki kawy (bez tego nie miałabym paliwa do działania) przystąpiłam do ogarniania domu (a ściślej prasowania). Jestem tym typem kury domowej, który uwielbia sprzątać, prasować, bo zajmuję ręce, a w tym czasie przez głowę przemyka milion myśli, pomysłów, refleksji, wspomnień, które materializują się później w scenariuszach zajęć, postem na blog… A poza tym lubię sprzątanie też dlatego, że porządkuje mi rzeczywistość, a tym samym przestrzeń, życie i głowę, a przy okazji widać jego efekty w krótkim czasie. Za to gotowanie to zupełnie inna sprawa… Spędza się dłuższy czas w kuchni, potem wszyscy zjedzą lub nie zaserwowane danie, a na koniec zostają tylko brudne naczynia. Zdecydowanie nie jestem fanką gotowania. Całe szczęście mąż wspiera mnie w tym obowiązku. Poza tym gotowanie angażuje też głowę, bo trzeba odmierzać, ważyć, pamiętać o odpowiedniej kolejności działań, a wtedy myśli nie mają przestrzeni, aby swobodnie sobie płynąć.

Kiedy więc tak prasowałam, słuchała ulubionej muzyki, przyłączyła się do mnie młodsza córka, która przyniosła do pokoju pudła z klockami, zaczęła budować z klocków, nucić słowa piosenek z płyty, którą aktualnie słuchałam, co jakiś czas wdawałyśmy się w przelotną konwersację, a ja poczułam pełnię szczęścia. Że ona jest koło mnie, że ma czas i chęć na zabawę, że mamy podobny gust muzyczny, że możemy pogadać na błahe tematy, pośmiać się, że mąż za ścianą, że córka w drugim pokoju, co prawda zaabsorbowana swoimi sprawami, ale na wyciągnięcie ręki, że nie unika naszego towarzystwa. Poczułam się szczęśliwa, że niby nic się nie dzieje, nie robimy czegoś wielkiego, doniosłego, że nie chodzimy, nie zwiedzamy, nie oglądamy, a tak nam dobrze, że odnajdujemy się w tym naszym mikroświecie. Potem zjedliśmy obiad, zagraliśmy w planszówkę, dzieciaki obejrzały wybrany przez siebie film, ja z mężem obejrzałam ,,dorosły” film, objedliśmy się popcornem, wypiliśmy lampkę wina i tak nam minął dzień. Beż żadnych fajerwerków, niespodzianek, ambitnych działań. Taki dzień, jak nie co dzień. Na co dzień mijamy się, każdy jest pochłonięty własnymi aktywnościami, obowiązkami, rzucamy w progu kontrolne słowa czy wszystko w porządku. Ze starszą córką, mam takie dni, że więcej gadam na Messengerze niż w realu, bo kiedy ona w szkole, to ja w domu, a kiedy ona wraca, to ja pracuję do 20. Z mężem wymieniamy się w biegu najważniejszymi informacjami kto co ma zrobić. Samo życie. Dlatego ważne jest ,,łapanie” takich chwil w locie, docenianie tego ,,nic nierobienia”, pielęgnowania go, przedłużania, powtarzania tak często jak się tylko da. Mam wrażenie, że nie jesteśmy nauczeni tego, by doceniać takie codzienne, a właściwie niecodzienne chwile.

Mam taką refleksję, że nie jesteśmy tego uczeni od małego, bo abyśmy coś docenili, musi to być wyjątkowe, unikatowe zdarzenie. Od lat prowadzę trening umiejętności społecznych dla dzieci w wieku przedszkolnym. Jednym ze stałych punktów naszych zajęć jest tak zwana ,,rundka” czyli czas dla każdego dziecka, by mogło się wypowiedzieć, podzielić tym, co ważnego, dobrego wydarzyło się u niego w minionym tygodniu. Początki naszych spotkań od lat wyglądają tak samo – dzieci mają trudność ze wskazaniem ,,fajnych” wydarzeń w ich życiu. Bo jeżeli nie byli w kinie, na wycieczce, nie wyjechali do rodziny, to ich zdaniem nic znaczącego się nie wydarzyło. Wielkie zdumienie budzi fakt, że okazuje się, że dla nas prowadzących, to, że byli na spacerze z rodzicami, odwiedziła ich babcia, albo, jak chorowali (co akurat jest przykrym doświadczeniem) mogli dłużej pospać, bawić się do woli w domu, jest wielkim wydarzeniem, o którym z wielką ciekawością pytamy, entuzjazmem omawiamy. I tego też uczymy rodziców naszych tusowcyh podopiecznych, aby uczyli swoje dzieci afirmacji codzienności, otaczającej je rzeczywistości. Dzieci same z siebie tego nie wychwycą, ale jeżeli my będziemy celebrować każdy dzień, podkreślać dobre momenty, one też się tego nauczą. Wiem, że to truizm i brzmi banalnie, ale nasza codzienność, całe nasze życie utkane jest z takich pięknych fragmentów. Rzadko na co dzień przeżywamy wielkie spektakularne wydarzenia. Każda chwila, kiedy uda nam się razem rodzinnie spędzić czas jest warta podkreślenia, zauważenia.

Trochę tak jest też w naszej pracy terapeutycznej. Jest to żmudny proces, bardzo powolny zanim osiągniemy spektakularny sukces. Czasami mijają tygodnie, a nawet miesiące nim zrealizujemy nasze podstawowe cele planu terapeutycznego. Ważne jest, aby po każdych zajęciach, po każdym spotkaniu z dzieckiem potrafić nie tylko rzetelnie przedstawić rodzicowi nad czym pracowaliśmy na zajęciach, ale także co fajnego się wydarzyło, jaki sukces dziś odnieśliśmy. My też sami musimy nauczyć się cieszyć z każdego spotkania z dzieckiem, dostrzegać każdy mały sukces, każdy krok do przodu. Afirmować, doceniać, świętować wydawałoby się coś naturalnego, powszedniego, codziennego, aby za każdym razem był to dzień jak nie co dzień.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *