Jakiś czas temu moja młodsza córka dostała w prezencie grę ,,Ślimaki to mięczaki”. Gra polega na tym, że zwycięża ten ślimak, który będzie ostatni na mecie. Oczywiście trzeba grać strategicznie i z rozwagą, by przeciwników przesuwać na planszy w miarę sprawnie w stronę mety, samemu nie dając po sobie poznać kim się jest. Gra uczy więc strategicznego myślenia, przewidywania, uważności, ponieważ trzeba bacznie śledzić ruchy współgraczy i wyciągać logiczne wnioski. Gra ma dodatkowy walor, gdyż nie generuje napięcia, że trzeba być pierwszym na mecie, gnać na oślep. A właśnie trochę tak jest w życiu, a nawet bardziej niż trochę. Na co dzień pędzimy niemiłosiernie, bo praca, bo dom, bo zakupy, bo zajęcia pozalekcyjne. Tydzień leci mi niepostrzeżenie, zanim się obejrzę znowu jest już piątek. Zaczynam się łapać na tym, że ciągle spoglądam na zegarek, żeby ze wszystkim zdążyć. Coś co miało nastąpić za pół roku (np. wizyta u ortodonty, koncert) właśnie się odbywa, choć kiedy zapisywałam datę wydarzenia w kalendarzu myślałam sobie, że jeszcze mam przed sobą tyle czasu. Ale już nie tylko ja jestem uwikłana w rygor czasowo – zegarowy. Zaczynam wikłać w to moje dzieci. Ostatnio coraz częściej mówię im, że jeszcze 15 minut i będzie kolacja, że za 20 minut wychodzimy, że za pół godziny trzeba będzie sprzątać pokój. Popołudnia mijają nam z zegarkiem w ręku, bo trzeba znaleźć czas na odrobienie lekcji, na dodatkowy angielski, a zaraz wieczór, kolacja, kąpiel i pójście spać o przyzwoitej godzinie, żeby móc rano zwlec się z łóżka. A gdzie tu znaleźć czas na samorozwój, na czas dla siebie, na bycie tylko z mężem. Okazuje się, że ta dorosłość jest przereklamowana, wymagająca. I dopiero w weekendy zwalniamy. Sobota jest czasem na lekkie wyhamowanie szaleństwa tygodnia, bo jeszcze trzeba zakupy zrobić, trochę odgruzować mieszkanie, zorganizować zapasy żywnościowe i zaplanować jakiś obiad. Ale już od popołudnia, aż do niedzielnego wieczoru prowadzimy slowlife. Jesteśmy jak te ślimaki, spowalniamy rzeczywistość, podejmujemy umiarkowane aktywności, i jak najwięcej czasu spędzamy razem – obowiązkowo jemy wszystkie posiłki wspólnie, gramy w gry planszowe, chodzimy na spacery i generalnie obijamy się o siebie. Ale wtedy mam czas na przypatrywanie się moim dzieciom, wysłuchanie ich, beztroskim śmianiu się podczas gier, pocieszanie, gdy przegrają i są bardzo niezadowolone, mediowanie, gdy między sobą się kłócą i pokazywanie, że lepsza jest siła argumentów niż siła fizyczna. I wtedy naprawdę czas biegnie wolniej, taka wspólna niedziela trwa i trwa, leniwie mija ranek, przedpołudnie, po południu mamy dużo czasu na gry, na czytanie książek i na oddawanie się swoim pasjom i zainteresowaniom, a nawet zorganizowanie drzemki, wszyscy jesteśmy wyluzowani, mniej spięci, za to bardziej uśmiechnięci. Okazuje się, że te ślimaki nie są głupie, jednak im wolniej tym lepiej. Bo codzienność nie jest dla mięczaków, trzeba mieć w sobie dużo siły, charyzmy, samozaparcia, by oprzeć się bezmyślnemu nurtowi codzienności, by walczyć z nieubłaganie mijającym czasem.
Podobnie jest ze wszystkimi aktywnościami, których uczymy się w ciągu całego naszego życia. Potrzebujemy czasu i przede wszystkim czasu. Tak jest chociażby z nauką mówienia przez dziecko. Niby jesteśmy biologicznie wewnętrznie zaprogramowani do mówienia, rodzimy się z wszelkimi możliwymi predyspozycjami i sprawnymi narządami mowy, by wraz z dojrzewaniem, dorastaniem coraz sprawniej posługiwać się mową. Zgodnie z literaturą logopedyczną dziecko w wieku dwóch lat powinno wypowiadać już proste zdaniami (połączenie rzeczownika i czasownika) np. daj pić, ale równie dobrze może budować całkiem rozbudowane wypowiedzi. Wszystko zależy od predyspozycji, z którymi się rodzi i otrzymanej stymulacji. I tak dziecko, które nie urodziło się z ciążowymi i okołoporodowymi obciążeniami (jak np. choroby mamy w ciąży, mała waga urodzeniowa, wcześniactwo, niedosłuch, niedowidzenie), wychowywane w zwyczajnej rodzinie, która choćby zaspokaja jego podstawowe potrzeby (m.in. jedzenia, bezpieczeństwa, higieny, dotyku) zaczyna tworzyć pierwsze, nawet niezdarne zdania już właśnie około drugiego roku życia. Za normę dopuszczamy także półroczne przesunięcie w czasie, to znaczy, nie niepokoić powinien fakt, że dziecko do 2,5 roku życia posługuje się pojedynczymi wyrazami, ale po tej cezurze powinno zacząć budować proste wypowiedzenia. Natomiast zupełnie czym innym jest samo mówienie, ilość słów, które przyswoiło sobie dziecko, a czym innym jest jakość tego mówienia.
Żyjemy czasach, w których liczy się prezencja, elokwencja, umiejętność ,,sprzedania” siebie i swoich atutów. I paradoksalnie nastały czasy, że te umiejętności powoli zanikają. Dzieciaki żyjące w wirtualnym świecie, posługujące się skrótami myślowymi, jak ,,ok”, ,,LOL”, emotkonami, powoli redukują swój zasób słownictwa do zdawkowych ,,ok, aha, nara”. My, sami rodzice żyjąc w nieustannym pędzie, nawiązujemy z naszymi dziećmi dość incydentalny, przelotny, powierzchowny kontakt słowny. Odpytujemy z codzienności, nie zagłębiamy się niuanse nastoletniego życia, machamy lekceważąco ręką na młodzieńcze dylematy, rozterki, dzielenia włosa na czworo, burknięcia, bo wyrosną, bo przejdzie im, bo zajmują się głupotami zamiast nauką, bo ja w ich wieku… . A mowa, dialog, rozmowa, dyskurs, niezależnie, jak byśmy tego nie nazywali wymaga czasu i cierpliwości. Małemu dziecku wielokrotnie należy nazwać daną rzecz z otoczenia, by ono zapamiętało jego nazwę. Trzeba usiąść z dzieckiem na podłodze, przeglądać książeczki i po stokroć nazwać dany obrazek w książeczce. Zresztą dzieci intuicyjnie właśnie się tego domagają. Mają taki etap w życiu, że pokazują wciąż na jedną rzecz i niezdarnymi okrzykami typy ,,yyy” domagają się nazwania przedmiotu jeszcze i jeszcze i jeszcze raz. Starsze dzieci domagają się powtarzania lub czytania tych samych bajek, historyjek i nie lubią, jak cokolwiek się w nich zmieni. Dzięki temu ćwiczą sobie pamięć, w tym pamięć słuchową, co potem niechybnie przyda im się w nauce szkolnej, w zapamiętywaniu tego, co mówi nauczyciel podczas lekcji.
Dlatego bezcenny jest czas, który poświęcamy naszemu dziecku, kiedy powoli, bez pośpiechu w ślimaczym tempie pokazujemy mu świat, ale także go nazywamy, opowiadamy, tłumaczymy go. Nie ma większej wartości niż wspólne czytanie z dzieckiem krótkich wierszyków, nawet, jak ono wydaje się nie być nimi zainteresowane. Ja od narodzin moich córek kładłam je obok siebie na łóżku rozkładałam książkę i modulując głos czytałam zabawne wierszyki Brzechwy i Tuwima. Zwyczaj i przyjemność czytania została nam do dziś. Do dziś moja starsza 10-letnia córka, sprawnie czytająca, z chęcią przysłuchuje się, jak czytam młodszej lub wybieram takie pozycje żeby były ciekawe dla nich obu. Nic tak nie rozwija zasobu słownictwa dziecka jak codziennie oprowadzanie go na rękach po domu i nazywanie mijanych sprzętów, nigdy żadna zdobyta wiedza nie będzie cenniejsza, niż zwracanie dziecku uwagi na zmieniające się pory roku, na to, że jak upuścimy szklankę to ona się zbije, że jak dotknie się gorącego garnka, to można się oparzyć, że jak ktoś jest smutny czasami wystarczy go przytulić lub zwyczajne pobyć z nim.
I nie zamieniajmy tych chwil, tych umiejętności, tej cennej wiedzy, którą możemy przekazać naszym dzieciom od urodzenia na wiedzę płynącą z tak zwanych zabawek edukacyjnych, świecących, grających, gadających sztucznym głosem, a potem z laptopa, tableta, telefonu. To wszystko jest tylko złudnym tombakiem. Żadna zabawka, nawet reklamowana jako super edukacyjna, nie zastąpi bliskości z rodzicem, wspólnego czasu, dotyku, głosu rodzica.
Nie bądźmy mięczakami w kontaktach z najbliższymi.