Niedawno pisałam o naszym pobycie w Lublinie. O mieście, które nas zachwyciło, a mnie zainspirowało do napisanie kolejnej impresji. Był to mój pierwszy powakacyjny wpis, czyli od ostatniego minęło całkiem sporo czasu (prawie 1,5 miesiąca) i nawet już moi najwytrwalsi czytelnicy (czytaj moja siostra i mąż) byli zaniepokojeni moją wymowną ciszą i systematycznie nagabywali mnie i przypominali, że blog się sam nie poprowadzi.
Ale powakacyjny pęd, stres, nowe obowiązki szkolne, rodzicielskie i zawodowe na tyle mnie zabsorbowały, że nie miałam czasu na autorefleksje, na rozmyślania, na wniknięcie w głąb siebie i przemyślenie ważnych dla mnie kwestii. Codzienny kołowrotek mniej i bardziej ważnych spraw całkowicie mnie wciągnął, pochłonął; do bezrefleksyjnej krzątaniny dnia codziennego; której celem było przetrwanie i sprostanie wyzwaniom logistycznym, organizacyjnym kolejnego dnia. Jednym słowem opanowała mnie niemoc twórcza. I pierwszy powakacyjny wyjazd, weekendowy, sprawił, że odpoczęliśmy, nacieszyliśmy się własną obecnością. Zostawiając dom, nieposkładane pranie, niedokończoną książkę, pustą lodówkę, odcięłam się od zwyczajnych trosk, przewietrzyłam głowę, i zainspirowana, napisałam nowy post.
Wraz z mężem stwierdziłam, że taka forma spędzana wspólnie czasu bardzo nam służy i raz na jakiś czas musimy powtarzać nasze eskapady. Po pierwsze, zostawiamy za sobą wszystkie domowe obowiązki. Nawet, jak przychodzi weekend, nie da się całkowicie odpocząć. Osobiście nie potrafię zignorować kurzu panoszącego się na meblach, skrzypiącej podłogi domagającej się odkurzania, więdnących kwiatków, które trzeba podlać; obiadu, który trzeba przygotować dla czteroosobowej rodziny. I mimo, że dzielimy się z mężem obowiązkami, to one i tak nas przerastają i pokonują. Po drugie jest to dla nas czas intensywnego spędzania czasu z własnymi dziećmi. Ostatnio ciągle przygniatały mnie wyrzuty sumienia, że dla swoich córek mam tak mało czasu, że sprawy mniej ważne, ale absorbujące oddalają mnie od nich, że jakoś pobieżnie angażuję się w ich sprawy. I niby nadal gadam z nimi, dyskutuje, bawię się, gram, ale jakoś tak mimochodem, przy okazji, bez należnej im uważności i staranności. A tak to spędzamy ze sobą czas w samochodzie (moje dzieci są naprawdę idealnymi towarzyszami podróżny – nie marudzą, zajmują się same sobą, bawią się, czytają, nie domagają się żadnych przerw, postojów – wielki ukłon dla ich cierpliwości), słuchamy muzyki; komentujemy, to co aktualnie słuchamy w radio, co widzimy za oknem, wygłupiamy się, milczymy. Łączy nas także fizyczna bliskość. Poza tym kiedy dojedziemy na miejsce docelowe razem zwiedzamy, oglądamy, przeżywamy, spacerujemy. Moja starsza córka jest już w takim wieku, że trudno ją wyciągnąć na rodzinny spacer, nawet w weekend. Bo to już przecież obciach tak spacerować z ojcem i matką. Smutno mi z tego powodu, ale rozumiem, staram się nie naciskać. A takie wyjazdy siłą rzeczy staja się świetnym pretekstem do wspólnych, długich spacerów, które w domu, na miejscu rzadko się już odbywają. Kiedy to muszę znajdować jakiś pretekst żeby zabrać starszą córkę na zwykłą przechadzkę. Poza tym, taki wspólnie spędzony czas rozluźnia nas wszystkich. I nawet jak wyjeżdżamy w nerwach, bo a to jedna, a to druga nagle muszą się pilnie spakować, choć my już w progu ubrani czekamy, a miały na to mnóstwo czasu, choć starsza córka marudzi, że wszystko jest bez sensu, do kitu i po co te wyjazdy, to wspólnie spędzany czas działa na naszą korzyść, na korzyść naszej rodziny – wracamy pełni wrażeń, zaśmiewając się z żartów naszego taty, podśpiewując piosenki puszczane w radiu.
Takie wyjazdy, to dla mnie samej moment złapania dystansu, wyciszenia się, oderwania od zawodowych wyzwań. Uważam, że zawód logopedy, jest niezwykle wymagającym, jak każda praca na rzecz dobra drugiego człowieka, szczególnie dziecka; dynamicznym, w który ciągle się coś dzieje, pojawiają się nowości, nowe metody, nowe publikacje, nowe szkolenia. Ostatnio mam wrażenie, ze nie mogę się oderwać, odłączyć, bo ciągle napotykam w necie na kolejne fajne, ważne szkolenia, które uczą mnie czegoś nowego, inspirują, porządkują wiedzę, ale też pokazują, że wiem, że nic nie wiem, że zawsze znajdzie się temat, który jeszcze bardziej muszę zgłębić, poznać, wgryźć się. Taka perspektywa jest ekscytująca, bo sprawia, że będąc logopedą nie można stać w miejscu, trzeba się rozwijać, podążać, śledzić, doczytywać, ale też i wymagająca, łatwo się w niej zatracić i stracić panowanie, przekroczyć granicę między pracą a życiem prywatnym, między dziećmi – pacjentami, a własnymi; miedzy czasem domowym, a zawodowym; między lekturami specjalistycznymi, a własnymi, ukochanymi; między nabijaniem głowy nową porcją wiedzy, a wietrzeniem jej – pilnowaniem priorytetów. Dlatego też takie wyjazdy, bez laptopa, do którego łatwo zajrzeć w każdej chwili, bez zawodowych pozycji, jedynie z książką ulubionego autora (tym razem był to Robert Małecki i jego najnowszy, wciągający thriller) spakowaną do walizki; z własnymi dziećmi, a nie rzeszą podopiecznych; sprawił, że nawet fizycznie poczułam się wolna, spokojna, wyluzowana.
Tym razem naszym celem był Kazimierz Dolny – małe miasteczko z wielką historią i kulturą; przecudowne w swej urodzie; bogate w zabytki i niezapomniane widoki i krajobrazy. Miasteczko, które na spokojnie udało się zwiedzić i poznać w dwa dni. Gdzie, chyba już to ten wiek refleksji i melancholii, wielkie wrażenie robi na mnie obcowanie z pamiątkami minionych wieków, jak choćby ruinami zamku sięgającymi swoją historią ostatnich Piastów; zabytkową Farą – bogato zdobioną, gdzie każdy element miał swój sens, zamysł, bogato zdobionymi kamienicami – przypominającymi działalność wybitnych ludzi na rzecz miasta, jego mieszkańców, a w podręcznikach historii niewspomnianych z racji niskiego urodzenia czy lokalnego zasięgu własnych działań (by wymienić kamienice braci Przybyłów). Ale im robię się starsza, tym bardziej doceniam kontakt z naturą, zwykłe spacery, ale też dziwy przyrody, jej niesamowitość, kreatywność. Pogoda nam dopisała więc mogliśmy delektować się spacerami wzdłuż lessowych wąwozów; deptakiem wzdłuż Wisły; gdzie wszechogarniający spokój, brak sąsiedztwa ulic, samochodów, nielicznych spacerowiczów, działał na mnie kojąco, terapeutycznie, wzmacniająco.
I znowu wróciłam pozytywnie nastawiona do życia, z przewietrzoną głową, z nowymi pomysłami na terapię; wizja stworzenia nowych pomocy logopedycznych; naładowana obecnością moich dzieci; pełna wrażeń, emocji, doświadczeń. Bo jak niektórzy mówią: szczęśliwa, wypoczęta matka – to i szczęśliwe i zadowolone dziecko. A ja dodam, że szczęśliwy i wypoczęty logopeda – to mam nadzieję, że spokojny, zadowolony, rozluźniony, współpracujący mały pacjent, podopieczny.
Życzę sobie i Wam, jak najwięcej takich chwil w życiu, chwil wypełnionych spokojem, zachwytem, radością. Bo potem to wszystko znajduje odzwierciedlanie w naszej pracy. Z pustego ciężko coś nalać, z wyjałowionego ciężko coś wykrzesać, z wypalonego ciężko stworzyć coś dobrego, twórczego i kreatywnego.