W ostatniej rozmowie telefonicznej moja mama zapytała mi się, czy nie denerwuję się, jak moja córka z mężem wypływają na środek jeziora i tam nurkują. Ku jej zaskoczeniu pewnie powiedziałam, że nie. Przecież wiem, że jest pod opieką i nadzorem taty, że świetnie umie pływać, że doskonale nurkuje. Teoretycznie nic nie powinno się złego stać. Tak, jak nie martwię się o córkę, kiedy zaczęła pobierać lekcje windsurfingu. Mimo, że na początku często wpadała do wody, wiedziała, że sobie poradzi, bo dobrze pływa, bo jest pod bacznym spojrzeniem trenera. Tak, jak nie denerwuję się, jak mój mąż wyjeżdża z córkami w podróż. Wiem, że mąż jeździ bezpiecznie. Tak, jak nie denerwuję się, jak starsza córka jedzie na hulajnodze do szkoły. Zawsze się melduje, dzwoni, że jest już na miejscu. Nie martwię się, kiedy wiem, że córka jest sama w domu i nie odbiera od razu telefonu. Bo ją znam, nigdy nie robi nic głupiego pod naszą nieobecność, a nawet, jak zostaje z młodszą siostrą, to jej bacznie pilnuje. Bo przecież może być w toalecie, mieć ściszony telefon, zaczytać się. A poza tym zawsze później do mnie oddzwania.
Nie denerwuję się w sytuacji, kiedy jestem pewna, że sytuacja zależy od umiejętności, kompetencji, wiedzy, przezorności, roztropności moich najbliższych. Znam ich, wiem, czego się po nich spodziewać. Natomiast zawsze się martwię w sytuacji, kiedy bezpieczeństwo moich najbliższych zależy od czynników zewnętrznych, na które nie mam wpływu.
Mogłabym się denerwować, że córka wypływa na środek jeziora przy niepewnej pogodzie, kiedy niebo się chmurzy, kiedy w każdej chwili może zacząć padać. Ale wiem, że do tego nie dojdzie, bo mój mąż trzy razy sprawdzi pogodę, zanim wypłynie z dzieckiem hen daleko. Bo tak ma, bo nigdy pod tym względem nie zawiódł mojego zaufania, bo bezpieczeństwo naszych dzieci jest dla niego priorytetem ponad wszystko. Wierzę w umiejętności prowadzenia samochodu mojego męża, ale nie lubię, jak jadą nocą, w deszcz albo w godzinach szczytu. Bo nie ufam innym ludziom, bo nie każdy przestrzega tak restrykcyjnie przepisów, jak mój mąż, bo ktoś może mieć gorszy dzień, być zmęczony, zasnąć za kierownicą. Ufam córce, jak jedzie hulajnogą, ale zawsze ją proszę żeby jechała bocznymi uliczkami, nie główną arterią, żeby żaden rozpędzony rowerzysta lub posiadacz elektrycznej hulajnogi w nią nie uderzył.
Na ile to możliwe staram się racjonalizować swój strach o moje dzieci, choć nie jestem od niego zupełnie wolna, a nawet mam przeświadczenie graniczące z pewnością, że ciągle wymyślam sobie nowe powody żeby się martwić, przeżywać, niepokoić się o moje dzieci, o ich życie, o ich edukację, o ich emocje, o ich relacje, o ich przyjaźnie, o ich przyszłość. Jak widzicie wiele tych powodów żeby wiecznie się martwić.
Ale też nie chcę żeby mój strach je ograniczał, zniewalał, odbierał odwagę do podejmowania nowych wyzwań, próbowania nowych rzeczy, rzucania się w wir nowości. Sama wiem po sobie, jak to może później ograniczyć i zniewolić życie dziecka, a potem już dorosłego. Paniczny lęk mojej mamy przed wodą i jej nadmierna troska, sprawiły, że ja nigdy nie nauczyłam się pływać, wszystkie lekcje pływania kończyły się fiaskiem, bałam się zanurzyć, bałam się położyć na wodzie, nie potrafiłam zaufać żadnemu trenerowi. Irracjonalny strach mojej mamy przeszedł na mnie. To uruchomiło lawinę w moim życiu. Nadal nie umiem pływać, nie mogę towarzyszyć moim dzieciom na głębokim basenie, nie mogę z córką brać udziału choćby w lekcjach windsurfingu, nie mogę z żadną z nich popłynąć w kajaku na spływanie, bo nie zagwarantuję im bezpieczeństwa i należytej opieki. Cała ta sfera, radość z zabaw w wodzie jest zarezerwowana dla mojego męża.
Dlatego nie chcę zarażać dzieci moim bezpodstawnym strachem, nie chcę naznaczać ich życia moim lękiem, bo może nawet będą miały ochotę czegoś spróbować, ale cofną się w ostatniej chwili, a potem patrząc na innym ludzi świetnie się bawiących będą stać zawiedzione, że nie spróbowały. Nie chcę, by nawet sięgając po coś nowego będą robiły to ze strachem i nawet nie poczują należytej satysfakcji. Nie chcę, by w przyszłości nie podjęły jakiś studiów, bo nie będą wierzyły w swoje możliwości, nie podejmą walki o świetną pracę, bo zwątpią w swoje kompetencje, nie upomną się o podwyżkę, bo uznają, ze może nie zasługują, choć dają z siebie 120 procent normy, nie zmienią pracy, która już nie daje im satysfakcji, nuży je, przygnębia, bo będą się bały zacząć wszystkiego od nowa, bo wpadną w pułapkę myślenia, że lepszy szary, bezbarwny wróbel w garści niż barwny, okazały gołąb na dachu.
Ale ja też staram się wierzyć w swoje zawodowe kompetencje, nie ulegać często chwilom zwątpienia, że terapia stoi w miejscu, że już chyba bardziej nie umiem pomóc dziecku, że nie potrafię odmienić jego losu. Staram się wzmacniać wiarę w samą siebie, nie poprzez wmawianie sobie, że jestem najlepsza, jestem super, ale systematycznie poszerzać wiedzę, szkolić się, doczytywać, śledzić zawodowe dokonania koleżanek po fachu, w razie czego dopytywać. Tylko merytoryczna wiedza, uczciwa, rzetelna praca, poszerzanie swoich kompetencji, wrażliwość, empatia i gotowość do pracy z każdym dzieckiem i z każdym rodzicem sprawiają, że coraz mniej boję się nieznanych sytuacji, nowych miejsc pracy, nowych ludzi. Oczywiście zawsze możemy natrafić na jakieś obiektywne przeszkody, ale to zdarza się każdemu specjaliście. Sytuacje niepowodzenia zawsze załamują, podkopują wiarę w siebie, ale najważniejsze jest, żeby nie ulec pokusie rozpamiętywania porażek, ubolewaniu nad przeciwnościami losu. Tylko wypływać na głębię nawet jeśli miałoby to się odbywać w kole ratunkowym i dmuchanych rękawkach.