Listopad nie jest dla mnie łatwym miesiącem. Z mojej perspektywy – najdłuższym i najtrudniejszym do przetrwania. Dni są zbyt krótkie, brakuje mi słońca, jest coraz zimniej, marznę mentalnie i dosłownie. Choć urodziłam się zimą, bardzo nie lubię tej pory roku, bo jest po prostu zbyt zimno. Regularnie raz do roku właśnie w listopadzie dopada mnie chandra, rozdrażnienie, smutek. Ale widzę też, że listopad wpływa refleksyjnie na moje dzieci. Także u nich obserwuję spadek formy i energii. Wszyscy się hibernujemy, zaszywamy w domu, niechętnie go opuszczamy, czytamy więcej książek niż normalnie i zjadamy rekordowe ilości popcornu oglądając wieczorem filmy. Ratujemy się, jak możemy ☺
Ale to też miesiąc trudnych rozmów i jeszcze trudniejszych przemyśleń i refleksji. Może fakt, że w listopadzie obchodzimy święto potocznie zwanym zmarłych częściej jesteśmy myślami z tymi co odeszli i częściej myślimy o tym, co w życiu ważne, w jakim celu te nasze zabiegi, starania, krzątanina. Pytamy samych siebie: czy to ma jakiś sens?
W listopadzie u nas w domu wieczorami takie słyszy się rozmowy…
– Mamo, a czy ja umrę przed Tobą? (moja córka, lat 10);
– Nie. To ja odejdę przed Tobą. Jestem od Ciebie starsza i taka powinna być kolej rzeczy;
– Mamo, a jak Ty umrzesz pierwsza, to jak mnie odnajdziesz w niebie?
– Nie martw się. Matka zawsze odnajdzie swoje dziecko. Każda mama ma swoje sposoby…
– Mamo i potem będziemy już razem?
– Pewnie.
– Mamo, a czy myślisz, ze my będziemy aniołami i będziemy nosić takie białe suknie? Chciałabym taką ładną sukienkę…
– Nie wiem. Ale jak pójdę pierwsza do nieba to się przekonam i dam Ci znać.
– A jak?
– Przyśnię Ci się w nocy i wszystko Ci opowiem.
– Sprytnie…
– I pamiętaj, że jak odejdę, będę na Ciebie patrzeć z góry i zawsze Ci pomagać. I opiekować się Tobą, Twoją siostrą i Waszymi rodzinami.
– Dobrze.
I moje dziecko z pozoru po tak trudnej rozmowie, zasypia spokojnie, a ja jeszcze długo wpatruje się w jej łagodną, pogodną buzię, nasłuchuję jej regularnego oddechu, zachwycam się jej urodą. I choć nie wiem, jak będzie wyglądało życie po życiu, nawet nie wiem czy zasłużę na to ,,niebo”, mam przekonanie, że jej nie skłamałam. Może nie powinnam jej dawać fałszywej nadziei, że się spotkamy, że się odnajdziemy, że będziemy razem, że będziemy nosić anielskie białe, powłóczyste suknie? A z drugiej strony dlaczego nie? Nie mam pewności, że tak się nie zdarzy, za to mam gorące przeświadczenie, że zawsze będę się nimi opiekowała, nad nimi czuwała. Już ja znajdę na to sposób i żaden święty Piotr mnie nie powstrzyma. Czy zakłamuję rzeczywistość mojej młodszej córce? (Starsza deklaruje, że wierzy w reinkarnację. W sumie nie miałabym nic przeciwko temu, by w kolejnym życiu wcielić się w mojego aktualnego kota, który długie listopadowe dni spędza na krzesełku blisko kaloryfera i ucina sobie coraz dłuższe drzemki). Wychodzę z założenia, że dzieciom trzeba dawać tylko tyle informacji, aby zaspokoić ich ciekawość, a nie naruszyć spokoju ducha. Ważne jest, by odpowiadać na ich pytania i rozterki z szacunkiem, bez wyśmiewania i lekceważenia, bo one też mają swoje życie duchowe, refleksje, przemyślenia. Bo one też potrzebują otuchy i nadziei. Ale też nie można dawać jednoznacznych, zero-jedynkowych odpowiedzi, że jest niebo lub go nie ma. Że po śmierci nie ma nic. Jeżeli dziecko dopytuje, docieka, jest niespokojne, nie można burzyć jego spokoju, wewnętrznej harmonii. Nie skłamałam. Wierzę, że po śmierci jest coś jeszcze. Chcę mocno wierzyć, że nigdy nie stracę moich dzieci z oczu. Widziałam po reakcji mojej młodszej córki, że ona potrzebowała na tym etapie życia właśnie takich odpowiedzi, takich zapewnień. Czas i tak zweryfikuje moje słowa, bo ona będzie dorastać, gromadzić kolejne doświadczenia, wiedzę, sama zacznie sobie uświadamiać pewne eschatologiczne kwestie. Ja wychodzę z założenia, że nie można dziecku odbierać nadziei, że nie można odzierać go brutalnie z marzeń i pragnień… Przecież nawet dorośli marzą o nieśmiertelności.
Podobnie jest z dziećmi, które przychodzą do mnie na terapię. Zawsze staram się wytłumaczyć im jaki jest cel i sens zajęć logopedycznych. Czemu one służą, co może im realnie dać trud, jaki wkładają w pracę na samych zajęciach, jak i w pracy w domu. Staram się nadać realny kształt, wartość i sens ich wysiłkom. Bo terapia logopedyczna jest żmudnym i czasami długim procesem. Wymaga często dużego samozaparcia rodziców, ich czasu i poświecenia, ale także dużego wysiłku samego dziecka. Warto tłumaczyć, wyjaśniać, rozmawiać. Bo jeżeli dziecko zrozumie, pojmie, istnieje większa szansa, że chętniej podejmie współpracę, zwiększy wysiłek, zacznie współpracować. Że wstąpi w niego nadzieja, że te działania mają sens. Bo każdy z nas potrzebuje, by nadać znaczenie podejmowanym działaniom, by nie odebrać nadziei.
Dlatego z wiarą, nadzieją i miłością działajmy w życiu prywatnym i zawodowym. Jednemu i drugiemu nadamy dzięki temu większy sens.