Optymistyczny umiar

przez | 14 września, 2020

Od kilkunastu lat (ale ten czas leci) pracuję z dziećmi z różnymi niepełnosprawnościami. Moja praca daje mi niezwykle dużo satysfakcji, uczy pokory, cierpliwości, uważności; wymaga żelaznej dyscypliny, samorozwoju, otwartości na nowatorskie metody, ciekawości świata, drugiego człowieka. Nie zawsze jest lekko, łatwo, przyjemnie, ale zawsze, czasami mimo zmęczenia, zawsze, z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że warta zachodu, trudu, poświęconego czasu. Że mój gabinet, moja placówka, to zdecydowanie moje miejsce na świecie. A co jest najtrudniejsze, dla mnie, w pracy logopedy? Niezmiennie od lat pełne oczekiwania oczy rodziców dziecka z dysfunkcjami i ich pytanie czy dzięki terapii, dzięki ich współpracy problem minie, zminimalizuje się, czy ich dziecko będzie zdrowe. Bo mimo dostępnej wiedzy, także tej obiegowej, tej zdobytej na różnych portalach internetowych, licznych dyskusjach na czatach z innymi rodzicami dzieci niepełnosprawnych, gdzie wiadomo, że problem natury medycznej, neurologicznej, psychiatrycznej trudno wyleczyć, przy pomocy terapii można jedynie zaleczyć, uczynić dziecko jak najbardziej sprawnym, jak najbardziej samodzielnym, jak najwięcej aktywnym uczestnikiem życia społecznego, to w sercach rodziców zawsze tli się iskierka irracjonalnej nadziei, że w przypadku ich dziecka będzie inaczej. Że finał terapii ich pociechy okaże się spektakularnym sukcesem. Dla mnie są to bardzo trudne rozmowy. Jako rodzic rozumiem je doskonale. Każdy by poruszył niebo i ziemię, żeby pomóc własnemu dziecku. Rozumiem te pytania tak zwyczajnie po ludzku. Myślę, że człowiek wiele jest w stanie znieść, wziąć na swoje barki ponadludzki wysiłek, nawet jeżeli będzie on trwał latami, ale łatwiej mu kiedy wie, że jego trud kiedyś się skończy. Poniesie wiele wyrzeczeń, ofiar, ale ma pewność, że przyniesie mu to wymierne korzyści.

W takiej sytuacji zawsze towarzyszą mi obawy, w jaki sposób rozmawiać z rodzicami. Nikomu nie można dawać fałszywej nadziei, zapewniać, że nasza terapia zdziała cuda. Jest to nieprofesjonalne, ale też nieludzkie, niehumanitarne, a nawet niehumanistyczne. Ale też nie można komuś odbierać zupełnie nadziei, bo to jakby podciąć mu nogi, odciąć od prądu, pozbawiać stopniowo tlenu niezbędnego do życia. Nie można w rozmowie z rodzicem asekuracyjnie mówić, że nie można przewidzieć finału terapii, nie można określić spodziewanych efektów, nie można gwarantować, że się powiedzie. To bo także jest nieprofesjonalne i nieludzkie, a jednocześnie w złym świetle stawia nasze kompetencje i warsztat pracy, skoro nie jesteśmy przekonani o powodzeniu prowadzonej przez nas terapii. Wiadomo, że w każdej sytuacji najlepszy jest złoty środek i umiar. Ale jesteśmy tylko ludźmi, towarzyszą nam liczne emocje. Chcemy być profesjonalni i zachowywać dystans, ale jednocześnie jesteśmy tyko ludźmi, sami mamy dzieci i nie potrafimy na zimno, na chłodno wyłożyć całą bolesną teorię. Naprawdę trzeba umieć ważyć słowa, a jednocześnie unikać niedomówień.

I naprawdę wiem o czym mówię, a właściwie piszę. Równo siedem lat temu jechałam spanikowana w ósmym tygodniu ciąży, przekonana o tym, że właśnie poroniłam długo wyczekiwane nasze drugie dziecko. Wszystkie znaki wskazywały na to, że będzie źle. W szpitalu przyjęła mnie zdystansowana pani doktor. Wykonała wszystkie niezbędne badania i powiedziała mi, że serce płodu nadal bije, ale mam 50% szans, że utrzymam ciążę, że muszę regularnie przyjmować wszystkie zapisane mi leki trzy razy dziennie po kilka tabletek. I nie było sformułowań typu: będzie dobrze, proszę się nie martwić, a jedynie rzetelna informacja obecnego stanu rzeczy, konkretne zalecenia i wskazówki. Ale nie odebrała mi nadziei. Nadal miałam 50 procent szans, leki wspomagające i podtrzymujące i całkiem dużą rolę w utrzymaniu ciąży – miałam odpoczywać, więcej leżeć, dbać o siebie i przyjmować leki. To było dla mnie naprawdę dużo, kilka punktów, na których mogłam się oprzeć. Wydawać by się mogło, że taki suchy komunikat mógłby podciąć mi skrzydła, załamać, odebrać nadzieję. Wracałam do domu nadal w szoku, nadal zapłakana, przejęta, przestraszona. Ale w domu wzięłam się w garść. Dostałam bardzo dużo cennych informacji powiedzianych rzeczowym tonem, bez żadnego specjalistycznego żargonu. Może gdybym dostała zapewnienie, że będzie dobrze, że trzeba myśleć pozytywnie i wszystko się ułoży, mogłoby to uśpić moją czujność, rozluźnić dyscyplinę. Finał tej historii trwa do dziś – córka urodziła się duża, dorodna, zdrowa, piękna, mądra i zdolna i tak jej zostało do dziś :).

Dlatego niezwykle ważne jest w kontakcie z drugim człowiekiem, szczególnie takim zmartwionym, strapionym, odpowiedzialność za wypowiadane słowa, rozwaga, umiar, namysł. W gniewie, w kłótni z bliskimi osobami powiedzieć, wykrzyczeć możemy sobie o wiele za dużo, ale zawsze później mamy czas, żeby przeprosić, wytłumaczyć, nadrobić wyrządzone krzywdy. Spotkanie z rodzicem w gabinecie bywa czasami jednorazowe. Niekoniecznie tylko u logopedy, ale i u lekarza, psychoterapeuty, w urzędzie.  I czasami mamy jednorazową okazję, by pomóc, by wesprzeć, by mądrze doradzić, by wlać nadzieję i otuchę, ale też by nie obrazić, nie urazić, nie zasiać zwątpienia i nie strącić w otchłań rozpaczy. Myślę, że zawsze powinniśmy mieć to na uwadze w spotkaniach z każdym człowiekiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *