Kiedy urodziłam pierwsze dziecko z wielką niecierpliwością czekałam na jego pierwsze słowo i jako matka i jako logopeda. Wyobrażałam sobie, jak nagle, bez zapowiedzi moja córka zastyga, patrzy na mnie i słodko wymawia to upragnione słowo ,,mama” (tak jak w niejednej reklamie). Od narodzin córki, a nawet jeszcze kiedy była schowana w brzuchu, stymulowałam jej rozwój, wykorzystywałam wszelkie znane mi triki logopedyczne, by rozwój jej mowy przebiegał książkowo. Czytałam więc do brzucha wierszyki – rymowanki, prowadziłam długie rozmowy, słuchałam muzyki klasycznej, a kiedy się pojawiła na świecie, oszalałam ze szczęścia i kontynuowałam swoje terapeutyczno–matczyne oddziaływania i stymulacje. Więc jeszcze więcej i regularniej czytałam wiersze dla dzieci, głównie Tuwima na zmianę z Brzechwą. Prowadziłam ,,rozmowy”, odpowiadałam uśmiechem na uśmiech, gaworzyłam, robiłam wesołe minki, nosiłam, bujałam, śpiewałam do ucha, oglądałam wspólnie książeczki, wielokrotnie powtarzałam te same nazwy przedmiotów widniejących w książeczkach. Jednym słowem matka – logopeda, to przekleństwo dziecka. Bo będzie stymulowała do upadłego.
Ale życie zweryfikowało moje zapędy i udzieliło mi lekcji pokory. Bo oczywiście moja córka po takiej dawce entuzjazmu, zaangażowania, energii z mojej strony nie miała innego wyjścia jak tylko zacząć mówić wcześnie. I stało się… Kiedy skończyła siedem miesięcy głośno i wyraźnie i niezwykle dobitnie powiedziała ,,nie” na zaproponowaną przeze mnie zupkę. A żebym nie miała wątpliwości, że wie o czym mówi, moja córka energicznie wykonywała gest przeczenia głową, tak energicznie, jakby chciała sobie odkręcić główkę.
A już tak na marginesie oczywiście pierwsze w słowniku mojego dziecka było słowo ,,tata”, którego używała chętnie, z radością przy każdej nadarzające się okazji. I mimo moich starań słowo ,,mama” padło dopiero po jej pierwszych urodzinach, kiedy musiałam wrócić do pracy i na kilka godzin trzy razy w tygodniu znikałam jej z pola widzenia. Bo do tego czasu byłyśmy nierozłączne. Jakby wówczas moja córka odkryła, że mama nie jest przedłużeniem jej samej, jej rąk, które nakarmią, jej nóg, które poniosą we wskazanym przez nią kierunku, jej ust, które wielokrotnie powtórzą nazwę wskazanej przez nią zabawki, zwierzątka lub osoby. Nagle, jakby się okazało, że jej mama jest odrębnym bytem, osobnym człowiekiem, którego trzeba przywołać, jak się potrzebuje bliskości, pocieszenia, pomocy.
Wracając jednak do tego pierwsze słowa, to kiedy ono już padło pierwszy raz, to już nie zaginęło, weszło na stałe do słownika i zaczęło funkcjonować w naszej codzienności. Słów z każdym dniem przybywało, ale owo ,,nie” było na porządku dziennym, wielokrotnie powtarzane w ciąg dnia. I tak na propozycję zejścia z huśtawki, bo już dość długo moja córka ją okupowała (a mogła się bujać godzinami) i ustąpienia czekającej obok dziewczynce padało ,,nie”, na propozycję wyjścia z piaskownicy – ,,nie”, na nieśmiałą sugestię, że pora wracać z placu zabaw do domu – ,,nie”; na delikatne przypomnienie, że teraz jest pora drzemki więc warto odłożyć zabawki i przytulić się do podusi – ,,nie”, na konieczność przestrzegania elementarnych zasad, że sprzątamy zabawki po zabawie – ,,nie”, na próby wyciągnięcia z wanny pełnej ciepłej wody, piany i zabawek – oczywiście ,,nie”.
Potem nastąpiło odwrócenie proporcji i pół roku od momentu pojawienia się tego słowa w repertuarze mojej córki okazało się, że to częściej ja i mój mąż zaczynamy używać, a nawet momentami nadużywać owego ,,nie”. I zaczęło się ,,nie ruszaj, bo gorące”, ,,nie biegaj tak szybko, bo się przewrócisz”, ,,nie podbiegaj do huśtawek” i tak dalej, i tak dalej. Jednym słowem same ograniczenia, zakazy i nakazy. A wszystko to z lęku o ewentualne czyhające zagrożenia i z troski o jej bezpieczeństwo.
Ale często my, dorośli mamy skłonność do szafowania ,,nie” z braku rzeczowych argumentów lub braku woli podjęcia dyskusji z naszym dzieckiem, z naszego lękowego postrzegania rzeczywistości. I często fundujemy naszym dzieciom stanowcze, acz bezwartościowe ,,nie bo nie”. Łatwiej w ten sposób jest zakończyć dyskusję lub zdusić ją w środku. Jednak jest to nic innego, jak pokaz demonstracji siły i przewagi, jaką z racji wieku, hierarchii w rodzinie mamy nad dzieckiem.
Teraz, kiedy moja córka ma już 10 lat i czuje się prawie pełnoletnia, znowu zmieniły się tendencje i ponownie z jej strony częściej pada ,,nie” niż ,,tak” – ,,nie chce mi się”, ,,nie pójdę” ,,nie będę się z nią bawić” (w domyśle z młodszą siostrą), ,,nie możecie mną rządzić” i tym podobne historie.
Widać więc wyraźnie, że ,,pierwsze słowo do dziennika”, jak mówi dziecięca wyliczanka. I mimo, że słowo to wyraźnie wpływa na nasze relacje rodzinne, czasami jest źródłem frustracji dla którejś ze stron (dla mojej córki, kiedy czegoś jej zabraniam, a dla mnie kiedy ona mi czegoś odmawia), to jednak po dłuższym zastanowieniu i namyśle doszłam do wniosku, że to słowo jest jednym z ważniejszych w naszym zasobie językowym, które reguluje nasze kontakty z innymi, służy do wyrażenia własnego zdania, zdefiniowania naszych poglądów, a nawet ratuje nam życie. I nie jest to refleksja wyssana z palca. Nie raz się zdarzyło, że moja córka odmawiała zjedzenia zupki, którą ja jej z pełnym przekonaniem próbowałam łyżeczką umieścić w buzi, a potem okazywało się, ze zupka jest skwaśniała od zbyt długiego przetrzymywania w cieple. Ale to dziecięce ,,nie” już w tak młodym wieku pozwala zamanifestować swoją odrębność – mam swoje zdanie, nie zgadzam się z wami – bo np. tak huśtawka mi się należy, ja byłam pierwsza, bo zbyt dobrze się bawię, żeby przerwać zabawę drzemką. Pozwala także zaznaczyć nasze granice i naszą nieprzekraczalną przestrzeń, bo nie zawsze z każdą osobą, nieznaną nam wcześniej koleżanką mamy, dawno nie widzianą ciocią mamy ochotę się przytulać, całować, dawać się głaskać po głowie. I kiedy uszanujemy tą niezależność naszego dziecka, jaką mu daje to słowo ,,nie”, to ono się nauczy, że jego zdanie się liczy, że można mieć prawo protestować lub przynajmniej głośno manifestować swoje niezadowolenie, kiedy z czymś się nie zgadzamy, że każdy z nas ma nieprzekraczalne granice fizyczne i psychiczne, których nie można naruszyć.
I taka pewność, z którą dziecko wzrasta już np., od siódmego miesiąca życia zaprocentuje w przyszłości, kiedy będzie głośno krzyczeć, gdy ktoś będzie próbował wyrządzić mu fizyczną lub psychiczną krzywdę, kiedy ktoś poczęstuje go papierosem, będzie namawiać do spróbowania narkotyków, bo potem jest fajna jazda. Ale także wtedy, kiedy ktoś w jego obecności będzie poniżany, hejtowany, ośmieszany. I ono wbrew woli grupy powie dość, protestuję, NIE zgadzam się, NIE!!!! Ale także kiedy nie da sobie wmówić tanich haseł propagandowych, nie będzie bezwolną, potulną owieczką, podążającą bezrefleksyjnie za stadem, ale będzie weryfikować każdą informację, dociekać prawdy, nie da się zmanipulować.
I te wszystkie argumenty będę sobie powtarzać w myślach za każdym razem, kiedy po raz kolejny moja córka krzyknie do mnie ,,NIE” będę, ,,NIE” zrobię, NIE, NIE i kropka.
Moje dziecko mówi: „Nie i kropka pl” 😉
Ciekawe, moje dzieci też tak mówią. Stworzyliśmy kiedyś to wyrażenie tak przez przypadek, a tu się okazuje, że w innych rodzinach ono też funkcjonuje 🙂
No rzeczywiście, to „nie” jest niezbędne do przetrwania. Nawet nigdy się nad tym nie zastanawiałam, a mamy teraz stałe użycie słowa „nie”. U na teraz na każde pytanie jest „nie”, mimo tego, że i tak za chwilę wykona daną czynność, to najpierw jest „nie”.
Pingback: Tak czy nie - Impresje logopedyczne