W tym roku wcześniej niż zwykle zaczęliśmy wakacje. Poprzedzające je dwa miesiące były dla nas trudne i wymagające – nadmierna ilość aktywności zawodowych, których się podjęłam, egzaminy na studiach, komunia córki, która była dla nas nie lada wyzwaniem organizacyjnym, egzaminy starszej córki, a na końcu prawie miesięczna choroba młodszej. Odliczałam dni do tego wyjazdu. I w końcu wyjechaliśmy.
Tradycyjnie, jak co roku, na totalny detoks wybraliśmy Mazury. Wolno stojący dom w małej, nieznanej sennej miejscowości. Z pozoru całkowity marazm i stagnacja. Ale właśnie taki bezruch najlepiej ładuje nam akumulatory. W ciągu roku mamy zasadę – łączymy wypoczynek ze zwiedzaniem, z różnymi aktywnościami. Majówkę spędziliśmy i w Szczecinie i Berlinie i było super. Ale Mazury w lato, to zawsze nasz żelazny punkt letniego wypoczynku.
Chyba się starzeję, bo od pewnego czasu odpoczywam tylko w kontakcie z naturą, wśród przyrody, w otoczeniu śpiewu ptaków i kumkania żab. Miauczenie naszego kota też jest ok. Mazury mają dla nas kojącą moc. Soczysta zieleń liści, traw, sąsiedztwo licznych jezior, krzyki żurawi w oddali i śpiew trzciniaka tuż obok, są jak balsam dla oczu, muzyka dla uszu, wyciszenie dla rozedrganych nerwów, ulga dla napiętych mięśni. Obecność licznych gniazd bocianich, swojskich maków wśród traw napawa mnie spokojem i wzruszeniem. Czuję wtedy, jak u siebie, bezpiecznie, pewnie, lekko. Fakt, że robimy wszystko bez pośpiechu, robimy co chcemy, każdy spędza wolny czas na własnych zasadach i warunkach. Ale też spędzamy go wspólnie nad wodą, na przejażdżkach rowerowych, na planszówkach, na wieczornych sensach filmowych.
Ale też widzę po mojej młodszej córce, że kontakt z przyrodą, czas spędzany na świeżym powietrzu, dodaje jej sił i mocy po niedawno przebytej chorobie. Widzę, jak z każdym dniem śmieje się głośniej, częściej i dłużej biega, odważyła się na wycieczkę rowerową i pływanie w kajaku, a do niedawana leżała bez sił na łóżku i samo dojście do łazienki było dla niej wyzwaniem ponad jej siły, a nierzadko kończyło się zasłabnięciem. I choć bacznie jej się przyglądamy, monitorujemy jej samopoczucie, studzimy jej zapędy dłuższych eskapad rowerowych, widzimy doskonale, że powraca do zdrowia. Mazurski cud.
Mazury nigdy nas nie zawiodły, zawsze wracaliśmy wypoczęci, zadowoleni, nasyceni wolnością, odpoczynkiem, pięknymi widokami, z postanowieniem, że wrócimy tu za rok. I tak od dziewięciu lat… Trochę to brzmi jak słynny cytat, że lubimy tylko te melodie, które już znamy… Coś w tym jest. Ale po co zamieniać coś, co się sprawdza, coś co daje nam tyle satysfakcji, coś co nas koi, na cokolwiek innego. Wiem, że czasami nasz sposób spędzania wakacji wywołuje na twarzach innych ludzi grymas niedowierzania (znowu Mazury?!); uśmiech politowania (ale nudziarze, znowu Mazury!); ale też wyraz zrozumienia (wow! Mazury).
Myślę, że najważniejsze jest to, by znaleźć dla siebie i swojej rodziny wspólny patent, wspólny akceptowalny przez wszystkich członków rodziny sposób na wspólne wakacje. Pamiętam, że jak byłam nastolatką, moja mama uwielbiała morze w sezonie i ciągle spędzaliśmy tak rodzinne wakacje. Dla mnie to był koszmar. Długie, nudne godziny na plaży, w słońcu, wśród miliona innych, obcych, głośnych ludzi. Potem długo unikałam morza w dorosłości. Ale kiedy sama miałam małe dzieci, zaczęłam robić tak samo… Jeździłam z nimi nad morze w sezonie, bo wydawało mi się, że tak powinnam robić dla ich dobra – świeże powietrze, dużo jodu, piasek dookoła. Bo tak trzeba, bo tak robią odpowiedzialni rodzice. Aż w końcu otrzeźwiałam. Przecież dla dzieciaków najważniejsze jest świeże powietrze, niekrępowany ruch, dostęp do wody i piasku, bo to skutecznie sprawia, że bawią się długo i kreatywnie. Za namową męża wyjechaliśmy te kilka lat temu na Mazury i okazało się, że to jest dla nas najlepszy sposób na wypoczynek. I nie przeszkadza mi to, ze inni opowiadają o swoich zagranicznych wojażach, słucham z zainteresowaniem, ale bez żalu i skrępowania, że ja jak zwykle. Myślę sobie, że każdy ma prawo do takiego spędzania urlopu, modelu życia, jaki jest dla niego najlepszy. Najgorzej to robić coś, bo tak wypada, bo tak trzeba, bo muszę się tym pochwalić.
Myślę, że podobnie jest w terapii. Każdy musi znaleźć patent na siebie i swojego podopiecznego. W myśl, że nie dostosowujemy dziecko do metody tylko metodę do dziecka. Ale też pamiętajmy o terapeucie. Nie w każdej metodzie czujemy się komfortowo. Nie musimy też znać się na wszystkim i podążać za każdymi logopedycznymi nowinkami. Ważny jest rozwój zawodowy, doskonalenie swoich umiejętności, ale nie za wszelką cenę. Nie ma co się też ścigać na liczbę odbytych szkoleń, kursów. Myślę, że wystarczy być odpowiedzialnym terapeutą, zawsze być ciekawym nowości, śledzić bieżące doniesienia, ale brać to, co nam pasuje. Ja nie czuję się dobrze w pracy z dziećmi z niepłynnością mowy. Wynika to z mojego charakteru – mówię szybko, dużo gestykuluję, głośno się śmieję. Oczywiście w terapii, tam gdzie wymaga tego dobro dziecka – tonuję swoje emocje, panuję nad temperamentem, ale nie czuję się dobrze w terapii, która wymaga ode mnie aż tak dużej samokontroli. Zawsze otwarcie mówię o tym pracodawcom i rodzicom. Odsyłam dziecko do sprawdzonych specjalistów, którzy właściwie poprowadzą terapię.
Uważam, ze to nie wstyd, że to nie świadczy o moich kompetencjach. Jest to wynik uczciwości zawodowej, samoświadomości, długoletniego doświadczenia zawodowego. Nie musimy się przecież z nikim ścigać, ani nikomu nic udowadniać. Powinniśmy robić swoje, mając na uwadze jedynie i przede wszystkim dziecko, które mamy pod opieką.
Jeżeli my jesteśmy w komforcie i czujemy się dobrze z naszymi zasobami, pewni tego co robimy, nasi podopieczni mogą się czuć przy nas bezpiecznie, lekko, dobrze. Tak po mazursku….