Wiecie jaki jest najszczęśliwszy naród świata? Finlandczycy, a po nich Duńczycy. Dwa skandynawskie kraje. Do tej pory ten rejon Europy kojarzył mi się z zimnem, zachmurzoną aurą, częstymi deszczami i wyrafinowanymi zbrodniami :). Jestem wielką fanką skandynawskich thrillerów i kryminałów. Nigdzie nie ma tak mrocznej, przejmującej, mrożącej krew w żyłach fabuły, tak trzymającej w napięciu akcji, jeżącego włosy na głowie studium ciemnej strony człowieka. Można więc powiedzieć, że moje postrzeganie tego regionu było bardzo stereotypowe i fantastyczne. Do momentu, kiedy nie poznałam i nie zwiedziłam go osobiście. Celem naszej majówki był Legoland. Kiedy mieszka się pod jednym dachem z wielkimi fanami klocków LEGO (zarówno tymi nastoletnimi, jak i tym starszym kilkudziestoletnim) kiedyś musi nadejść ten czas, że trzeba rozważyć podróż do Mekki wyznawców najlepszych kloców na świecie – Legolandu i to do rdzenia ich pochodzenia – Billund – tam gdzie mieszkał i tworzył ich pomysłodawca. A skoro już mieliśmy się znaleźć w Danii, to nie mogliśmy nie odwiedzić jej stolicy, Kopenhagi. Rysowała się przed nami podróż naszego życia – samochodem, wiele godzin spędzanych wspólnie w drodze, wiele przejechanych kilometrów. Jednym słowem test wytrzymałości dla naszej tężyzny fizycznej, kręgosłupów, jak i psychicznej – czy damy radę wytrzymać codzienną kilkugodzinną jazdę zamknięci w kabinie samochodu – cztery osoby, cztery różne temperamenty, osobowości, dziewięć dni (zdradzę Wam z góry finał – daliśmy radę :))?
Przygotowując się do podróżny przede wszystkim śledziliśmy doniesienia i prognozy pogodowe. Te, które czytaliśmy przed wyjazdem, nie stanowiły dla nas zaskoczenia – miało być zimno, wietrznie, deszczowo. Czyli wszystko to, czego się spodziewałam. Oglądając podróżne kanały youtuberów, którzy udostępniali swoje kopenhaskie przygody, jeszcze bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że czeka nas pogodowy survival. Poza czytaniem o zabytkach Kopenhagi, przygotowując listę obiektów do zwiedzania, zdążyłam przeczytać jeszcze trylogię kryminałów, których akcja rozgrywała się w stolicy Danii, by wczuć się w atmosferę tego miejsca. Pakując ubrania – byłam przygotowana na najgorsze. W walizce obok koszulek, bluz, równorzędne miejsce miały czapki, szaliki, zimowe kurtki.
Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że Kopenhaga przywitała nas słońcem, 20 stopniami, lekkim wietrzykiem, całkowitym barkiem opadów. Ale przede wszystkim niepowtarzalnym klimatem. Przede wszystkim to, co rzucało się w oczy, to miliony rowerów – na ulicach, zaparkowanych na chodnikach, pod ścianami budynków. Ulicami w centrum miasta z rzadka przejeżdżały samochody, natomiast rowery mknęły bez przerwy. A na nich zadowoleni, uśmiechnięci ludzie. Ludzie, którzy ewidentnie wracali z pracy, elegancko ubrani, z teczkami, neseserami, odbierający dzieci z przedszkola. Nikt tam nie wyglądał na zmęczonego, wkurzonego, obrażonego. Nikt nikomu nie zajeżdżał drogi, nie dzwonił ponaglająco dzwonkiem. Zaczęłam się przyglądać baczniej mieszkańcom. Zastanawiałam się czy ten dobru humor to wynik pięknej pogody – bo jednak słoneczne dni poprawiają humor, czy też wynik stylu życia, klimatu czy narodowa tradycja.
A może to wynik tego, że mieszkańcy Kopenhagi żyją w takich pięknych okolicznościach przyrody? W stolicy państwa położonego na jednej z wielu wysp, prawie niezniszczonej przez działania wojenne, otoczonej wodą, piękną roślinnością, zabytkami? Zaczęłam też więcej czytać o duchu narodowym. W toku tego śledztwa trafiłam na hasło – hygge. Okazało się być ono narodową filozofią Duńczyków. Z duńskiego ,,hygge” dosłownie oznacza ,,zabawa”. A w dalszej kolejności szczęście, komfort, dobrostan, samozadowolenie. Czym jest więc ten stan? Najprościej rzecz ujmując to docenianie prostych przyjemności – miłego wieczoru z książką, spotkaniem z przyjaciółmi, czasu spędzonego z rodziną. Docenianie każdego momentu dnia, nie czekanie na wielkie wydarzenia, spektakularne przygody. Niby banalne, wszyscy o tym wiedzą lub intuicyjnie przeczuwają, że tak powinniśmy żyć. Ale w Danii to działa, to się sprawdza, to widać na ulicach. Przede wszystkim ludzie są na siebie uważni, na swoje potrzeby. Ogólnie rozumiane państwo jest wyczulone na potrzeby swoich obywateli. W Kopenhadze poza pasami na ulicach dla samochodów były wydzielone pasy dla rowerzystów odgrodzone dodatkowym krawężnikiem – od jezdni dla aut, jak i od chodnika dla pieszych. Zapewniało to bezpieczeństwo rowerzystom, którzy nie musieli rozglądać się bojaźliwie na ulicach czy jakiś samochód ich nie potrąci, jak i gwarantowało spokój ducha pieszym, bo wiadomo było, że nagle nie zejdą oni na ścieżkę rowerową lub też żaden rowerzysta nie zajedzie im drogi. Już samo takie poczucie bezpieczeństwa daje dużo luzu, radości. Zwalnia z poczucia nieustannej kontroli, bycia czujnym, ostrożnym. Zdejmuje z bark uczestników ruchu dodatkowe obciążenie, dodaje lekkości. Ale też sam fakt wzajemnego zaufania do siebie uczestników ruchu – pieszych, rowerzystów i kierowców jest fascynujący. Na ulicach widać było, że każdy dostosowuje się do panujących zasad, nie kombinuje, nie lawiruje. Każdy zna swoje miejsce. Dlatego rowerzyści pędzili na rowerach z zawrotną, ale dopuszczalną prędkością, nie martwiąc się, że nagle ktoś zagrodzi im drogę, spowoduje kolizję. Jedni przepuszczali drugich, nikt nie zajmował całego pasa dla siebie. Myślę, że taki brak podejrzliwości, brak doszukiwania się złych intencji u innych, jest niezwykle orzeźwiający, uwalniający. Nie obarczam siebie, swoich myśli tym, że inni próbują mi zaszkodzić, nie jestem nadmiernie czujny, napięty.
Nie bez znaczenia jest także fakt, że dla rowerów jest przeznaczone wiele miejsc, przy każdym sklepie, skwerze, przystanku, stacji. Jest miejsce, gdzie można go zostawić i podążać dalej. Nawet w metrze jest specjalne wydzielone miejsce dla podróżnych z rowerami, tak samo uprzywilejowane, jak miejsce dla niepełnosprawnych oraz wózków dziecięcych. Czyli przewożenie roweru publicznym transportem nie jest ekstrawagancją, a czymś naturalnym i normalnym.
Nie od dziś wiadomo, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Bardzo więc możliwe, że skoro tak wielu Duńczyków codziennie wykonuje aktywnością fizyczną, regularnie przebywa na świeżym powietrzu, jest przez to bardziej pogodnymi, zadowolonymi z życia, radosnymi, mimo tego, że w Danii ponad 180 dni w roku jest deszczowych i pochmurnych.
Poza tym zwiedzając liczne zabytki kopenhaskie zaskakiwało mnie ogólna ich dostępność dla turystów. Nie było tam żadnych bramek, oddzielonych oszklonych gablot, wielkich napisów typu ,,nie dotykać”. W muzeum do każdego dzieła sztuki można było podejść, bacznie się przypatrzeć, podziwiać, kontemplować. Muzeum, które zrobiło na mnie wielkie wrażenie było Ny Carlsberg Glyptotek – ufundowane przez najbardziej znanego duńskiego piwowara miejsce, gdzie zgromadzono zabytki starożytnej kultury Egiptu, Grecji i Rzymu, jak i obrazy francuskich impresjonistów. Sam budynek muzeum jest dziełem sztuki, a w jego wnętrzu – niespodzianka – oranżeria z wielkimi dorodnymi palmami, gdzie można było sobie posiedzieć na ławeczkach, odpocząć, zachwycać się. Była to też część tego muzeum, gdzie można było wejść za darmo. Szok. Tak po prostu, pozachwycać się samą architekturą – kolejna dogodność, dostępność i wyjście naprzeciw potrzebom – zgoda na to, że nie trzeba zwiedzać wystaw, można po prostu pobyć w pięknym miejscu.
Poza tym nie dziwię się, że Duńczycy są tacy pogodni skoro posiadają dwa najfajniejsze parki rozrywki. Poza wymienionym przeze mnie Legolandem (o którym na pewno jeszcze napiszę w kolejnych postach), ale także tym znajdującym się w samym sercu miasta – Ogrodach Tivoli. Jest to drugi najstarszy park rozrywki na świecie, a pierwszy z nich także znajdował się w Danii. Legenda mówi, że sam Walt Disney inspirował się właśnie tym kopenhaskim (powstałym na początku XX wieku) tworząc własny Disneyland. Już samo wejście do parku jest bajkowe, a za nim robi się jeszcze bardziej magicznie, poetycko, pięknie – kolorowa roślinność, zadbane trawniki, pięknie zaprojektowane klomby kwiatowe, liczne kawiarenki, wszędzie rozłożone leżaki, a do tego niesamowite, czasami mrożące krew w żyłach, zaprzeczające istnieniu grawitacji rollercostery czy karuzele.
Jak więc ten przydługi post ma się do logopedii? Przede wszystkim miał on być wspomnieniem z podróżny, zapisaniem wrażeń, widoków, emocji, tak, żeby ich nie zapomnieć, ale też by na nowo je poczuć i przeżyć. Ale też trochę ma się do terapii.
Może powinniśmy być trochę bardziej hygge w naszej pracy terapeutycznej? Postawić na prostotę, naturalność, zabawę, ruch, podążać za realnymi możliwościami i potrzebami dziecka. Mam wrażenie, że nasza dziedzina coraz bardziej się medykalizuje, specjalizuje. Super, że korzystamy z nowości medycznych, naukowych, wdrażamy coraz bardziej innowacyjne metody – kinesiotaping, elektrostymulacje, współpracujemy z osteopatami, rehabilitantami, z neurologami, ortodontami, ale mam wrażenie, że zapętlamy się w pogoni za nowinkami, super technikami. Może wsadzę kij w mrowisko, ale coraz bardziej się szkolimy, specjalizujemy, stawiamy sobie coraz wyżej poprzeczkę. Rozwój, samokształcenie jest niezwykle ważne, dzięki temu nie kostniejemy, nie poddajemy się rutynie, ale ważny jest też czas, rytm, powtarzalność, przyglądanie się dziecku, jego możliwościom, potrzebom. Nie musimy być ekspertami na każdym polu. Zawsze można coś doczytać, poszukać, dowiedzieć się. Najważniejszy jest kontakt z dzieckiem, atmosfera zajęć, prostota, śmiech, który odpręża, zabawa, która kształtuje kreatywność, pobudza ciekawość, metoda małych kroków, nie stawiania nadmiernych oczekiwań sobie i pacjentowi, bo to rodzi nadmierne napięcia, obciążenia, przytłacza zamiast relaksować. Ważne jest także, by dostrzegać małe sukcesy i postępy. Podążać we własnym rytmie, w zgodzie z własnym temperamentem, doświadczeniem, przekonaniami.
Bądźmy hygge każdego dnia.