Oczywiście kiedyś musiało do tego dojść. Moja młodsza siedmioletnia córka o 22 stanęła przede mną i zapytała się: ,,mamo, a co to jest miesiączka?”. Okazało się, że jej starsza siostra na swoje urodziny dostała gadżet – zegarek mierzący kroki, ale też obliczający daty kolejnych miesiączek (!). Kupując go na jej 11 urodziny nie byliśmy świadomi, że zegarek może być taki postępowy. Jak już pisałam kiedyś w ,,Aplikacji na życie” okazuje się, że już pojawiły się takie nowinki, o których nie śniło się kobietom, matkom i logopedom.
Pytanie nie dość, że zadane tak znienacka, o dość późnej porze, nieco mnie zaskoczyło. Moja starsza córka miesiączką zaczęła się interesować znacznie później, a i ja będąc świadoma tego, że dorasta, mentalnie, psychicznie, teoretycznie i praktycznie byłam przygotowana do rozmowy z nią o dojrzewaniu. Najłatwiej byłoby mi powiedzieć, ze jest już późno i powinna iść spać (w końcu była 22, co akurat byłoby zgodne z prawdą, a mi by dało czas na zastanowienie się nad skleceniem jakiś sensownych wyjaśnień, ewentualnie jeszcze była szansa, że następnego dnia dziecko moje zapomniałoby o tym pytaniu, zadając mi milion innych). Mogłabym też się posłużyć od wieków sprawdzoną strategią i skwitować: ,,jesteś jeszcze za mała i porozmawiamy o tym, jak będziesz starsza”. Kiedyś to się sprawdzało. Dzieci znające swoje miejsce w szeregu, nawet, jak niechcący wyszły przed niego, to szybko wracały na swoje miejsce. Wybrałam wariant najtrudniejszy przynajmniej wówczas dla mnie (bo późna pora, bo ja zmęczona, zaskoczona) i oględnie wyjaśniłam jej o co chodzi z tą miesiączką. I co na to moja młodsza córka? Tu zacytuję: ,,fuj, ja dziękuję, nie planuję”. Wiadomo, że do tej rozmowy i tak wrócimy za jakiś czas, pogadamy, oswoimy temat, ale na ten moment powiedziałam jej to, tyle ile było adekwatne do jej wieku, pory i sytuacji.
Ja jestem z tego pokolenia czy też może rodziny, gdzie wiele tematów było tabu, owianych tajemnicą, które zbywało się milczeniem lub wymijającymi odpowiedziami. To i tak była wiedza szczątkowa, niepełna, wypaczona. A każde niedopowiedzenie, zbywanie, pokątne szeptanie budzi w dziecku lęk, niepokój, przerażenie. Osobiście wolałabym moim dzieciom zaoszczędzić takich emocji. Zawsze dążyliśmy z mężem do tego, by tłumaczyć im otaczający je świat, odpowiadać na każde pytanie, ale też na siłę nie opowiadać im o rzeczach, które aktualnie są po za ich zasięgiem intelektualnym, emocjonalnym, psychicznym (np. siedmiolatce nie opowiadamy o teorii względności, twierdzeniach matematycznych, właściwościach pierwiastków). Moje przeświadczenie o odpowiadanie na każde pytanie dziecka dodatkowo wzmocniło zdanie, na które natrafiłam w podręcznikach akademickich w czasie studiów: ,,dopóki rzecz nie ma nazwy, niepokoi człowieka, nieprzystępna i nie dająca się opanować, ale jeśli ma swoją nazwę, to jest tak jakby człowiek ją znał i nie musiał się już jej bać. Oto jaką wszechstronną i czarodziejską siłą jest nazwa”.
Dziecko pyta, bo jest ciekawe, bo coś, co usłyszało, zaobserwowało w jakiś sposób przykuło jego uwagę. Odpowiadając na kolejne pytania dajemy mu potwierdzenie tego, że świat jest ciekawy, że warto być spostrzegawczym, dobrze być dobrym obserwatorem, a nie biernym gapiem. Odpowiadając na pytania pokazujemy dziecku, że cieszymy się, że z nami dzieli się swoim zaciekawieniem, że u nas szuka odpowiedzi, wytłumaczenia, wyjaśnienia. To znaczy, u osób mu bliskich, których darzy zaufaniem, ale także których traktuje jako rzetelne źródło informacji (oczywiście do czasu). Odpowiadając na pytania dziecka pokazujemy mu, że nie ma głupich pytań, niepotrzebnych pytań, pytań bezsensownych. Że warto pytać, bo wtedy rozwiewa się wątpliwości, zaspokaja ciekawość, oswaja się świat, zmniejsza lęki (bo nagle coś okazuje się mniej skomplikowane niż na początku, mniej trudne, kiedy nie musimy się mierzyć z tym samym). Że odpowiadając na jego pytania cenimy go jako rozmówcę na swoim poziomie, że go szanujemy, kochamy, zachwycamy się nim. To nam daje choć cień szansy, że nasze dziecko nabierze odruchu i nawyku pytania nas o różne sprawy, dyskutowania z nami, wymieniania poglądów i nie przejdzie mu to z wiekiem, kiedy będzie w okresie dorastania, burzy i naporu, bo jak wiadomo nawyki te dobre i złe najtrudniej jest wykorzenić, a odruchy są niemal organicznie w nas wdrukowane.
Ale też kiedy będziemy unikać odpowiedzi, zbywać dziecko, to naprawdę nie sprawimy, że ono zapomni, zajmie się czymś innym. Wręcz przeciwnie – tylko będziemy pogłębiać w nim lęk, niepokój, niepewność. Bo skoro najbliższa mi osoba nie chce mi odpowiedzieć na konkretne pytanie, to znaczy, że to musi być coś strasznego. Dziecko zacznie snuć domysły, własne wyobrażenia, a wiadomo, że wyobraźnia każdego dziecka jest bujna, ale też może wieść na manowce. I z czasem takie dziecko staje się lękowe, strachliwe. Ale też traci pewność siebie. Bo chyba jest głupie, nic nie warte, skoro rodzice, ci bliscy dla niego ludzie, nie chcą z nim porozmawiać, wytłumaczyć, wyjaśnić. Takie dziecko usuwa się w cień. Na lekcji nie zabiera głosu, nie zgłasza się, choć może i zna odpowiedź, ale nie jest przekonany o swojej racji. Takie dziecko jest zakrzykiwane w grupie rówieśniczej. A w przyszłości nie upomni się o swoje prawa w pracy, w społeczeństwie, w rodzinie.
I niby to oczywista oczywistość o czym piszę, ogólnie znana wiedza. Mam nadzieję. Bo rzecz nazwana, prawda wypowiedziana, nawet najgorsza, najstraszniejsza, łatwiejsza jest do zaakceptowania, zniesienia, oswojenia. Tylko ciekawe dlaczego nadal w naszym społeczeństwie znane jest powiedzenie ,,dzieci i ryby głosu nie mają” i ,,co wolno wojewodzie …” i tym podobne.