Grudniowe zniechęcenie

przez | 27 grudnia, 2019

Zrywając kolejną kartkę z kalendarza, zwiastującą nadejście kolejnego miesiąca – grudnia, poczułam ogólne zniechęcenie. I nie była to ani depresja, ani stan obniżonego nastroju, ani chandra, ani przesilenie zimowe. Po prostu zniechęcenie, że czas mija, za chwilę kończy się kolejny rok, a w moim życiu w ciągu dwunastu miesięcy nie nastąpiło żadne spektakularne wydarzenie, nie doświadczyłam żadnego spektakularnego sukcesu, nie znalazłam więcej czasu żeby uprawiać sporty, czytaj więcej książek itd.,itp. Niechętnie stwierdziłam, że dzień za dniem biegnie, a ja wykonuję ciągle te same czynności – piorę, gotuję, prasuję, sprzątam. Czasami mam takie dni, że już wszystkie sprzęty domowe w jednym czasie zaczynają na mnie krzyczeć – pralka dzwoni, bo już wyprała i domaga się jej rozładowania; zmywarka pika, bo już zmyła, nawet kuchenka mikrofalowa zaczyna piszczeć (choć jej bardzo rzadko używamy, ale i ona do kompletu, żeby bardziej mnie pognębić też oczywiście domaga się mojej uwagi i zainteresowania). Na dodatek wszystkie wykonywane przeze mnie czynności nie przynoszą należytej satysfakcji i efektu, bo następnego dnia znowu trzeba wstawić pranie (ciekawe czy w innych domach też pierze się tak często), włączyć zmywarkę, coś ugotować, mieszkanie ciągle się kurzy, podłoga plami, umywalka brudzi. Momentami mam wrażenie, że moje życie przypomina dzień świstaka. I jak w tym wszystkim znaleźć jeszcze siły i energię, żeby czytać bardzo mądre książki z zakresu logopedii, rozwijać swoje zainteresowania, uprawiać sporty.

I po tym chwilowym zniechęceniu nastąpiła kulminacja spotkań, rozmów, lektury, która uświadomiła mi, że myślę i użalam się nad sobą bez sensu, a przynajmniej nadmiernie. W czytanej przeze mnie mądrej książce o emocjach, jeden z ekspertów psycholog powiedział rzecz oczywistą, dla wielu nieoczywistą, że oczekujemy od życia spektakularnych emocji, wydarzeń, spotkań, bo wtedy dopiero czujemy, że żyjemy, a przecież my żyjemy niezależnie od tego, co robimy – oddychamy, chodzimy, pracujemy, wychowujemy dzieci, spotykamy się z przyjaciółmi. Przecież to wszystko to życie, ono trwa, ale ono też nieustannie mija. Następna była rozmowa z moim mężem. Oczywiście nam się najlepiej rozmawia późnym wieczorem, kiedy powinniśmy iść spać, żeby rano mieć siłę wstać z łóżka, ale zawsze najważniejsze przemyślenia, refleksje rozwijają się grubo po północy. No i się okazało, że moje życie wcale nie jest takie jałowe, powtarzalne, monotonne, jak mi się wydawało. Bo przecież mamy dzieci, które są dla nas źródłem nieustannej satysfakcji, radości, rozwijają się, osiągają sukcesy dzięki sobie i niekiedy naszemu dyskretnemu lub czasami bardzo jawnemu wsparciu, choć wiadomo nie są idealne, a nasza droga rodzicielska nie jest usłana różami. Mamy siebie, co jest niezwykle cenne w świecie ciągłych zawirowań, zmian i niepewności, a na dodatek mamy podobne spojrzenie na życie, na najistotniejsze sprawy życiowe, choć w detalach bardzo się różnimy. Moja praca przynosi mi niezmierzone pokłady satysfakcji.  W ogóle praca z dziećmi jest szalenie ciekawa, bo punkt widzenia dzieci na rożne sprawy często mnie zaskakuje i nie raz zmieniłam sposób myślenia na dany temat po rozmowie z którymś z moich podopiecznych.  Staram się też z pokorą przyjmować uwagi, że np. coś jest nudne, jakieś zadanie trwa za długo i jeżeli to możliwe inaczej przeorganizować scenariusz kolejnych zajęć.

Następnym punktem zwrotnym w redukowaniu mojego grudniowego zniechęcenia był film ,,Last Christmas”, który obejrzałam podczas mojego ,,wychodnego” z koleżankami. Niby kolejny film z serii łatwych, lekkich i przyjemnych amerykańskich świątecznych produkcji, ale jednak niebanalny w swojej wymowie. Film został zilustrowany muzyką i największymi hitami Georga Michela na czele z jego największym świątecznym przebojem wszechczasów nomen omen ,,Last Christmas”, ale też z zakończeniem nie pełnym szczęśliwości i miłości, że żyli długo i szczęśliwie (a ja akurat uwielbiam takie zakończenia, daję się wkręcać w takie magiczne nieżyciowe zapewnienia, że odtąd głównych bohaterów nie spotka już żadne życiowe zawirowanie), ale zakończenie było nostalgiczne i refleksyjne – generalnie przesłanie brzmiało tak, że najważniejsze jest samo życie, czas spędzany z bliskimi i pomaganie innym. No wiem banał i oczywista oczywistość, ale czasami naprawdę o tym zapominamy, a przynajmniej ja. W ogóle to film bardzo polecam.

I jak to zwykle bywa w moim życiu najlepszą lekcję życiową, lekcję pokory odebrałam od samego życia. Moja córka zachorowała, na tydzień przed świętami. Bardzo wysoka gorączka, duszący kaszel więc już w poniedziałek poszłyśmy do lekarza. Kiedy pani doktor bardzo długo i bardzo starannie oglądała moje dziecko, długo przykładała do małego ciałka stetoskop, kazała oddychać, nie oddychać, zakasłać, oglądała węzły chłonne i nic przy tym nie mówiła, w jakim celu prowadzi te wszystkie oględziny, to mi w środku robiło się coraz zimniej. Mojej córce rosła gorączka, trzęsła się z zimna, serce biło jej bardzo mocno, a mi w tym samym czasie równie szybko rósł poziom stresu, zlodowacenia wewnętrznego, ręce mi się trzęsły i zaczął boleć brzuch. Wszystkie te objawy somatyczne nasiliły mi się jeszcze mocniej, gdy nasza ulubiona i godna zaufania pani doktor powiedziała, że do końca nie wie, co dolega mojej córce. To może być zapalenie płuc, krztusiec, jakaś bakteria. Wymaga więc kolejnej wizyty następnego dnia, ewentualnie rozszerzonej diagnostyki. I wtedy doznałam olśnienia, że moje życie to moje dzieci. Że jak z nimi się coś dzieje, to moje życie traci sens, kierunek, cel, cała sobą skupiam się na nich i wtedy wszystkie moje zawodowe zobowiązania nie mają znaczenia (choć nie lekceważę moich podopiecznych i ich potrzeb). Kiedy obie wracałyśmy autobusem moja córka pociągała nosem, bo miała katar, a ja pociągałam nosem, żeby ukryć moje roztrzęsienie, zdenerwowanie, strach.

Całe popołudnie było bardzo smutne, ciche. Kiedy choruje któreś z naszych dzieci to choruje cały nasz dom. Oboje z mężem chodzimy przybici, przygnębieni, bez woli działania, bez energii. Serce przygniata nam wielki ciężar. Ja nie jestem w stanie za nic się zabrać. Na niczym nie mogę się skupić, zaczynam coś czytać i łapię się na tym, że nie wiem o czym czytam, bo myśli błądzą gdzieś po manowcach, zamierzam coś zrobić i zapominam co to było.

Kiedy następnego dnia postawiono diagnozę – zapalenie oskrzeli, to nawet odetchnęłam z ulgą, że nic straszniejszego, że wiemy już co dolega mojej córce, że mogę się skupić na konkretnym działaniu, mam ustawione leczenie i mogę działać. Ale dom nadal pozostaje nieogarnięty, w domu tylko do jedzenia rosół dla chorej i nic poza tym, książka leży otwarta, czas przecieka przez palce.

Wiem, że piszę o tym często, powtarzam się do znudzenia, ale czasami pod naporem codziennych obowiązków, zobowiązań, wymagań, nie dostrzegamy rzeczy oczywistych i najprostszych, że mamy swój cel w życiu, że nasze życie nie jest tylko dryfowaniem między pracą, pralką a kuchenką. Że nasze życie samo w sobie jest wartością, że zawsze jest na czymś zorientowane, choć czasami sobie tego nie uświadamiamy, co to może być. Ja przekonałam się po raz kolejny, że moim celem, moim życiem jest moja rodzina, mąż i dzieci. Czyli po raz kolejny wyszło na to, że jestem urodzoną kurą domową i matką Polką. I nie wiem, jak ten post ma się do logopedii, ale chyba atmosfera nadchodzących świąt, końca roku uczyniły mnie bardziej refleksyjną.

Życzę wszystkim Wesołych Świąt pełnych miłości i obecności naszych bliskich.

Jeden komentarz do „Grudniowe zniechęcenie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *