Ostatnio moja starsza córka na lekcjach języka polskiego omawiała lekturę – ,,Dziady cz. II” Adama Mickiewicza. Jako niedoszła polonistka bardzo się przejęłam tym faktem, tym bardziej, że romantyzm to jedna z moich ulubionych epok literackich. Starałam się jej nakreślić kontekst, tło powstania tego dzieła, jego sens i doniosłość dla kolejnych epok i twórców. Już sama nazwa epoki – romantyzm nie za bardzo przypadł mojemu dziecku do gustu. Poza tym pojawiające się zjawy, dziwy, zaklęcia nie wprowadziły jej w stan duchowości, refleksji, mistycyzmu. Moje dziecko jest obywatelem XXI wieku, bardziej polega na szkiełku i oku, niż wierzy w przeczucia, intuicje, przepowiednie. Mając zacięcie matematyczne, ścisły i analityczny umysł, nie potrafiła ze zrozumieniem podejść do wszelkich guseł i czarów. Pewnie, jak każdy jej rówieśnik, częściej patrzy w ekran telefonu i monitor niż w serce innego człowieka (w myśl romantycznej dewizy ,,miej serce i patrzaj w serce”). Takie czasy. Choć potrafi być wrażliwa i empatyczna. Mimo, że młodsza siostra momentami mocno działa jej na nerwy, zawsze idąc z nią na spacer przed każdym przejściem przez pasy odruchowo, instynktownie bierze ją za rękę, jakby miała wdrukowany w mózgu albo właśnie w sercu nakaz ochrony i obrony młodszego rodzeństwa. I to nie jest wynik analitycznie, logicznie podjętej decyzji tylko impuls, odruch serca właśnie. Zawsze, kiedy spacerujemy i nasza młodsza latorośl oddali się od nas, zapatrzy na coś, starsza – zawsze na nią czeka, przywołuje, denerwuje się, że ten maluch zostaje w tyle. I to nie wynik kalkulacji, analizy, ale porywu serca.
Mój mąż pracuje dużo, czasami i wieczorami i w weekendy, ale zawsze potrafi oddzielić pracę od życia rodzinnego. Nie ma tak, że myśli o pracy po pracy, nie opowiada o pracy w domu, nie zalewa mnie swoimi problemami zawodowymi, czasami opowie jakąś ciekawostkę. Ja – wręcz odwrotnie. Ciągle ,,przynoszę” pracę do domu i to nawet dosłownie – bo w domu laminuję, kleję, przygotowuję pomoce do zajęć; bo w domu prasując czy gotując zupę odsłuchuję zaległe webinary, bo ciągle myślę o konkretnym dziecku, bo stale opowiadam o tym co się wydarzyło u mnie w pracy, o kłopotach, trudnościach moich podopiecznych. Kiedyś mąż częściej się zżymał z tego powodu, tłumaczył, że nie można tak żyć, że to obciąża także jego. Po latach wspólnego życia wysłuchuje, choć nie mam gwarancji, że po prostu się wyłącza z aktywnego słuchania. A najgorszy do zniesienia, dla całej mojej rodziny, jest mój zwyczaj wynoszenia z domu zabawek, książeczek, kolorowanek moich dzieci. Staram się wynosić tylko te wyselekcjonowane, tylko te, których moje dzieci od dawana już nie używają, ale wiadomo, czasami pokusa jest silniejsza, kiedy się ma pomysł na super zajęcia. I choć nie mam własnego gabinetu ciągle mam zwyczaj dokupywania czegoś, gier, kart, kredek, stempelków – wszelkiej maści gadżetów, które pozwolą mi na przykucie uwagi dziecka, na utrzymanie jej na dłużej, a tym samym na osiągnięcie jakiegoś celu terapeutycznego. Mąż z czasem już zobojętniał na inwestowanie prywatnego domowego kapitału dla celów niezwiązanych z naszym domem i rodziną. Aż ostatnio spotkała mnie nie lada niespodziana. Powiedziałabym, że dostałam od mojego męża najbardziej romantyczny prezent na świecie. Mój mąż zawsze stara się kupować mi trafione prezenty. Nie mogę narzekać, jestem szczęściarą, zawsze dostaję wciągające, ciekawe, książki, piękną biżuterię, przydatne gadżety. Ale tym razem to było coś wyjątkowego, zaskakującego, wzruszającego – osobiście poszukał, zamówił, zapłacił za ów prezent – a było nim Memo z Psim Patrolem. Uwierzcie mi – aż mnie zatchnęło z radości, szczęścia i wzruszenia. Bo oczami duszy widziałam ile kreatywnych zadań (zaczynając od szeregów, kategoryzacji, relacji) mogę przy ich użyciu wykorzystać. Już wiedziałam, jaka to będzie radość i motywacja dla moich podopiecznych. Bo wśród moich dzieci ,,Psi Patrol” rządzi i jest na topie. Najbardziej niesamowite było jednak to, że mój mąż okazał się taki przenikliwy, wielkoduszny i wrażliwy na moje potrzeby. Wiedział, jak mi to się przyda w terapii, jaką radość sprawi dzieciakom, o których nieustannie opowiadam w domu, że to ułatwi mi pracę. Zainwestował swój prywatny czas, pieniądze, by przyczynić się do sukcesu mojej terapii. Czy to nie jest prawdziwy romantyzm?
Uważam, że w logopedii, terapii taki romantyzm jest niezbędny. Romantyzm rozumiany nie jako górnolotne uczucie, durne i chmurne, ale jako troska o drugiego człowieka, jako chęć poznania go, zaopiekowania się nim, ulżenia w troskach i pomoc w trudnościach. Zawsze poświęcam dużo czasu na przygotowanie się do zajęć, do spersonalizowania niektórych pomocy, w internecie jest teraz tyle różnych możliwości, ze zawsze coś można ściągnąć, przekopiować, wykupić dostęp do różnych baz z materiałami, że to wcale już nie jest takie trudne i czasochłonne. Zawsze staram się wprowadzać atmosferę spokoju, radości, poczucia bezpieczeństwa, by dziecko czuło się zaopiekowane, zrozumiane. Oczywiście może to rodzić niebezpieczeństwo, że sprawi to, że nasz podopieczny zacznie nas traktować bardziej jako kumpla do zabawy niż terapeutę, będzie zmniejszać dystans, przekraczać granicę, mówić do nas na ,,ty”. Dlatego naszym zadaniem jest nie tylko zaopiekowanie się dzieckiem, ale także czuwanie nad stawianiem granic, przypominaniem, że ja jestem ,,panią”, że zawsze należy stosować formy grzecznościowe, prosić o pomoc. To także jest częścią terapii. W terapii musi być miejsce na zabawę, ale także na stawianie zadań, wymagań, egzekwowanie naszych zaleceń, ale także podążanie za dzieckiem, jego potrzebami, zainteresowaniami. Bo kiedy się kogoś kocha, lubi, to wymaga się od siebie w stosunku do niego więcej, ale także wymaga się więcej od samego dziecka. Bo to oznacza, ze mi na nim zależy, że angażuje się w jego proces wychowawczy i edukacyjny. Że mam serce i patrzę w serce każdego dziecka.
Czyż logopedia nie jest romantyczna? Wszystkim życzę wielu romantycznych uniesień w codziennej terapii.