Jeden z ciepłych lipcowych dni. Upał. Wybieramy się na działkę, by choć tam znaleźć chwilę wytchnienia; ulgi i skrawka cienia. Moi rodzice, starsza córka i ja już stoimy spakowani, zwarci i gotowi do wyjścia i czekamy tylko na moją młodszą latorośl. A ona nadal nie jest gotowa. Bo choć już pół godziny temu ogłaszałam, że będziemy wybierać się na działkę, że trzeba się spakować, moja beztroska córka miała milion rzeczy do wykonania. I moje uwagi zgrabnie puszczała mimo uszu. I oczywiście nagle, na ostatnią chwilę stwierdziła, że ona to jeszcze nie jest gotowa. Bo oba musi pożyczyć od babci klipsy (uszu nadal nie zdążyłyśmy przebić), żeby być elegancka, choć tłumaczę, że to nie jest dobry pomysł. Bo klipsy łatwo zgubić, a zagubione gdzieś w wysokiej trawie będą trudne do znalezienia. Że babci będzie przykro, kiedy straci swoją ulubioną część biżuterii. Nie udało się. Babcia zgodziła się na pożyczkę więc moje zdanie przepadło w ogólnorodzinnej naradzie. Jak już klipsy zaczęły dumnie wisieć na uszach mojej córki, okazało się, ze nadal nie będzie nam jeszcze dane wyjść z domu. Bo ona nagle uświadomiła sobie, że musi mieć koniecznie notes żeby zapisywać najważniejsze wydarzenia, jakie spotkają ją na działce. Nadal więc jeszcze spokojnie tłumaczę, że na pewno wydarzy się wiele interesujących rzeczy, że nie będzie miała czasu na prowadzenie wnikliwych notatek, ponieważ, jak znam życie ona będzie kreatorem, sprawcą i uczestnikiem tych wydarzeń. Na nic moje wywody. Córka przeszukała szuflady babcinej komody, aż w końcu znalazła odpowiedni notes. W końcu wyruszyliśmy. Na działce okazało się, że klipsy za bardzo uciskają płatki uszu mojego dziecka, ranią jej i powodują wielki ból i płacz. Zaciskając zęby, oddychając głęboko przyszłam z pomocą i mozolnie starałam się uwolnić uszy z klipsowego potrzasku. Na końcu języka miałam: ,,a nie mówiłam…”. W ostatnim odruchu współczucia dla mojej córki nie powiedziałam nic, dałam buziaka w czubek głowy i pozwoliłam biec dalej. Oczywiście po powrocie do domu, moja córka zorientowała się, ze chyba na działce został jej zeszyt do bardzo ważnych notatek, którego nie zdołała nawet otworzyć na działce, bo tam ciągle coś się działo. I znowu już miałam powiedzieć, ,,a nie mówiłam…”.
Ostatnio moja córka wybłagała, żeby po placu zabaw biegać bez butów. Niechętnie na to przystałam, bo widziałam, w trawie, która pokrywała plac może się czaić wiele niebezpieczeństw. Ostrzegałam, żeby biegała ostrożnie. Wiem, brzmi, jak oksymoron. Ostrożna zabawa. Ale choć tyle starałam się zrobić, by ją ochronić. Więc córka biegała, skakała, wspinała się, aż w końcu nadepnęła na ostry kamień. Ból przeogromny, lał się potok łez. Podeszłam, przytuliłam, pomasowałam obolałą piętę i już miałam ochotę wycedzić: ,,a nie mówiłam…”. Udało mi się powstrzymać, bo to i tak, by nie ukoiło jej bólu. Ale niech was nie zwiedzie mój post. To, że parę razy udało mi się powstrzymać przed apodyktycznym ,,a nie mówiłam”, nie oznacza, że w życiu nie popełniłam takiego błędu. Wielokrotnie powtarzałam, ,,a nie mówiłam”. Słowa, które tak naprawdę nic nie wnoszą w życie naszych dzieci, nie leczą ran, nie ujmują cierpienia, nie przynoszą ukojenia, nie opatrują zadrapań. Nawet niczego nie uczą. Ale są takie kuszące, szczególnie w sytuacji, kiedy czujemy się bezradni, bezbronni, przestraszeni, gdy nasze dziecko cierpi, płacze, wpadło w tarapaty. Nie przynoszą ukojenia, ale pozory, że jakoś działamy, coś robimy, chcieliśmy uchronić, zapobiec wypadkowi. ,,A nie mówiłam…” czasami przynosi ulgę nam, nigdy dzieciom. Bo słowa te dzieciom ograniczają ich prawo do pomyłki, do ponoszenia porażek, do uczenia się na własnych błędach, do podejmowania prób i kontrolowanego ryzyka.
Tak łatwo, my dorośli wpadamy w rolę mentora, wszechwiedzącego mędrca, dzielimy się doświadczeniem. Mamy pokusy, żeby taką rolę sprawować także w prowadzonej przez nas terapii. W końcu wiemy więcej, kończyliśmy studia, podyplomówki, szkolenia, kursy. Należy nam się pozycja arbitra, specjalisty i profesjonalisty. I generalnie tak powinno być. Powinniśmy być świadomi swoich kompetencji, wiedzy, umiejętności. W starciu z roszczeniowym rodzicem powinniśmy umieć bronić własnego zdania i podpierać je rzeczowymi, merytorycznymi argumentami. Powinniśmy świadomie, mądrze i dojrzale projektować plany terapii dla naszych podopiecznych. W spotkaniu z roztrzęsionym rodzicem powinniśmy umieć podnieść na duchu, ale też sprawnie wyjaśnić deficyty dziecka, mechanizmy ich powstawania, i roztoczyć wizję wspólnej pracy na rzecz poprawy funkcjonowania dziecka. Żeby mieć taką siłę przebicia musimy posiadać rzetelną wiedzę, stale ją pogłębiać, by mieć przekonanie o własnej sile sprawczej i umiejętność prezentowania argumentów. Ale nie możemy prowadzić terapii tylko z pozycji arbitra, mentora, znawcy. Musimy mieć w sobie otwartość na wiedzę, na doświadczenia, na fakt, ze każde dziecko nas czegoś uczy (nawet tego, że nasze metody nie zawsze są jedyne i słuszne w terapii tego konkretnego dziecka), że każde nasze spotkanie to obopólna nauka. Musimy odnaleźć w sobie pokłady empatii i zrozumienia, że spotkamy dzieci z różną historią, pozycją, że czasami kontakt z rodzicem nie będzie dla nas satysfakcjonujący, że rodzic nie podejmie współpracy, nie będzie wspierał naszych wysiłków i dążeń. W mojej pracy terapeutycznej zdarza się tak bardzo często. Nie mogę jednak ,,obrażać się na dziecko” za jego rodziców, grozić zerwaniem terapii. Mogę zacząć od edukacji, prezentowania korzyści poprawnej współpracy, systematycznego utrwalania materiału, wspólnych działań. Łatwo jest powiedzieć ,,a nie mówiłam, a uprzedzałam”. Tak jest najprościej i najłatwiej. Zawsze wtedy możemy powiedzieć, że coś rozbiliśmy, podjęliśmy działanie, przewidzieliśmy konsekwencje działań. Tylko, jak już pisałam wcześniej, nie chodzi o to żeby było jakoś, na skróty. Trzeba podjąć trud mozolnej edukacji, wyjaśniania, oswajania dziecka i jego rodzica, angażowania rodzica, doceniania nawet niewielkiego wkładu. Tworzenia więzi, relacji, poczucia wspólnego sprawstwa. I choć nie chcę tego mówić, ale muszę: to naprawdę działa.