Zauważyłam ostatnio, przeglądając historię moich wpisów, że kolejne posty publikuję po dłuższym urlopie, wyjeździe, zmianie otoczenia. Robiąc rachunek sumienia w głowie, odnotowałam, że codzienność absorbuje mnie na tyle mocno i bezwzględnie, że nie mam czasu na refleksje nad sobą, o sobie, nie mam przestrzeni do pobycia ze sobą. Każdy dzień próbuję jak najlepiej spożytkować, wypełnić obowiązki zawodowe; domowe, pobyć z dziećmi, poczytać coś rozwijającego, bo na zwykłą beletrystykę szkoda czasu. Przecież rozwój zawodowy, samorozwój, sukces jest ważny. Tyle nowych pozycji na rynku, tyle szkoleń do odbycia, tyle webinarów do obejrzenia. Gonię w przysłowiową piętkę.
Na szczęście udało nam się, rodzinnie, znaleźć sposób na odreagowanie, złapanie drugiego oddechu. A pandemia, paradoksalnie, nam w tym pomogła. Praca i nauka zdalna dała nam trochę wolności, okazało się, ze z każdego miejsca można pracować i uczyć się, ba, da się nawet prowadzić terapię, konsultację, szkolenia. Więc wraz z lock downem zaczęliśmy wyjeżdżać do mniejszych i większych miejscowości, przenosiliśmy tam swoje życie. Gotowaliśmy, praliśmy, uczyliśmy się, pracowaliśmy, dokładnie tak samo, tylko, że w nowym miejscu. A w wolnych chwilach spacerowaliśmy, zwiedzaliśmy i eksplorowaliśmy. I chociaż obostrzenia zniknęły, większość z nas wróciła stacjonarnie do szkoły (córki) i pracy (ja), a tylko nieliczni pracują w domu (mąż) lub w nim na stałe przebywają (kot), raz zdobyta wolność i pasja zostały. Wykorzystujemy każdą możliwą okazję, każdy przedłużony weekend, by wyjechać z domu. Zazwyczaj są to podróże ,,małe”, ,,lokalne”, ,,bliskie”, czasami powielamy miejsca, w których byliśmy, bo zapadły one nam w serca i pamięć najmocniej (Jantar, Trójmiasto, Białowieża, Hel, Kazimierz Dolny), ale też stopniowo, powoli wyprawiamy się ciut dalej.
Ostatnio w przeciągu dwóch miesięcy mieliśmy okazje zwiedzić dwie stolice europejskie, miejsca blisko nas, ,,po sąsiedzku”. W sierpniu zwiedziliśmy Wilno, a ostatnio – Pragę. Przed każdym wyjazdem starannie się przygotowuję, czytam przewodniki, przeglądam strony internetowe poświęcone konkretnemu miejscu, przeglądam blogi podróżnicze, korzystam z zawartych tam rad, co zwiedzić, gdzie zjeść, ewentualnie przenocować. Trasę dojazdu i kolejność zwiedzania zabytków zostawiam do opracowania mężowi. I każde z tych miejsc dało mi niesamowite wrażenia i wiele refleksji życiowo – logopedycznych.
Wybierając się do Wilna zastanawiałam się, jaki wariant zwiedzania przyjąć: czy samodzielną spacerowanie po mieście czy zorganizowaną wycieczkę. Po naradzie rodzinnej stanęło na luz i swobodę. Doszliśmy do wniosku, że chcemy poznawać miasto w swoim tempie, na swój sposób, bez presji, bez pośpiechu. Wiadomo, że moje dzieci są w takim wieku, ze dla nich opowieści przewodnika stają się nużące, męczące, wpadają jednym uchem, wypadają – drugim. Nuda i dłużyzna. Stwierdziliśmy więc, że pokażemy im najbardziej znane, najwartościowsze zabytki, ale przede wszystkim pochodzimy wileńskimi uliczkami, zobaczymy, jak żyją ludzie, jak się ubierają, jaki mają styl bycia na co dzień. Że przysiądziemy w kawiarence, wypijemy kawę i będziemy chłonąć atmosferę miasta. Mnie osobiście w stolicy Litwy urzekły kwieciste, zielone ozdobione witryny sklepowe, wejścia do kawiarni i restauracji. Piękno, przepych i kolory cerkwi, wzruszeniem ogarnął mnie obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Ale przede wszystkim, to co zrobiło na mnie największe wrażenie, to zwyczajność, dostępność tych doniosłych miejsc. Idąc do cudownego obrazu w Ostrej Bramie pokonuje się korytarz schodów i… już się stoi przed cudownym obrazem, ot tak, zwyczajnie, z drogi, mimochodem. Nie ma tam żadnych krat, zasieków, straży. Cudowna zwyczajność tego niezwyczajnego obrazu. Miejsce, które ma służyć każdemu i turyście i lokalnemu mieszkańcowi. Nie trzeba nawet nie trzeba wchodzić na górę, po schodach, z głównej ulicy starówki także widać obraz doskonale. Jeżeli ktoś ma taką duchową potrzebę, może stanąć na drodze i po prostu się pomodlić. Jakże to inne choćby od polskich cudownych miejsc, które są majestatyczne, tajemnicze, niedostępne, czasami budzące grozę, dystans. Tam – cudowność, na wyciągnięcie ręki, naturalna, ,,po drodze”, u nas – odgrodzona, budząca podziw, pełna przepychu, ale budząca też poczucie małości, grzeszności w człowieku. W Wilnie bez problemu o każdej porze dnia można wejść do cerkwi. Każda z nich (a widziałam ich tylko cztery) jest pięknie zdobiona, bije od nich przepych, kipi złotem i kolorami. I znów… tak po prostu dostępna. U nas pamiętam, że jeśli chciałam zwiedzić jakąś cerkiew musiałam pilnie śledzić w internecie informacji kiedy i o której można było wejść na chwilę do tego sakralnego miejsca. Poza tym widok Wilna z wieży Giedymina, na jego część starszą, zabytkowa i drugą – nowoczesną – zapierająca dech w piersiach. Wielkie wzruszenie budzą elementy i ślady polskości, oddawanie hołdu choćby Mickiewiczowi czy Miłoszowi. Bez trudności udało nam się wejść na dziedziniec Uniwersytetu Wileńskiego, pobłądzić w jego zaułkach, odkryć tablice pamiątkowe oddające cześć Mickiewiczowi i Miłoszowi.
Wilno to kolejne miejsce na naszej drodze, do którego wrócimy.
Zachwycona miastem, przepełniona wrażeniami, okrutnie zmęczona (bo wówczas upał panował niemiłosierny) wracając samochodem intensywnie myślałam nad tym, co zobaczyłam, co poczułam. Cały czas zachwyca mnie dostępność i wielkich państwowych obiektów (jak choćby pałac prezydenta) jak i sakralnych. Gdzie jest takie zrozumienie, że są to miejsca dla ludzi, gdzie mogą oni realizować swoje potrzeby. Wydaje mi się, że łatwość wejścia do cerkwi czy kościoła, widok ,,z drogi” na cudowny obraz sprzyja praktykowaniu wiary, może ją pogłębić. Bo cudowny obraz w Bramie Ostrobramskiej nie dzieli, nie rozłącza, jest dostępny dla sprawnych i niepełnosprawnych, dla wierzących i ciekawskich, dla miejscowych i turystów. Nieodpłatnie, niekłopotliwie. Taka możliwość bliskości i jedności musi wyzwalać wiele pozytywnych emocji – wzruszenia, radości, ekscytacji, poruszenia. Nie wierzę, że stojąc przed tym obrazem bezpośrednio, twarzą w twarz można zostać całkowicie obojętnym na jego piękno, cudowność, moc. Każdy jest równy, taki sam, nikt nie jest ważniejszy ani mniej ważny. Brak zasieków sprawia, że czujemy się potraktowani jako swoi, potrzebni, zaproszeni, a nie jako intruzi i przypadkowi gapie.
I jak to wszystko ma się do terapii logopedycznej? Ha! Terapia to także nie czarna magia, tajemnicza wiedza dostępna dla wybranych. Specjalistyczne umiejętności, które wykonujemy w zaciszu swoich gabinetów, pozostawiając rodziców za zamkniętymi drzwiami. Naukowy język, którym opowiadamy rodzicom o trudnościach ich dzieci. Terapia powinna być dostępna dla rodziców, wykonywane ćwiczenia i zadania powinny być przez nich dogłębnie poznane i oswojone. Rodzice naszych klientów powinni dostać informację przekazanym prostym, rzetelnym i życzliwym językiem. Zapraszani do gabinetu powinni być traktowani jako ich naturalny komponent, a nie jak intruzi, namolni interesanci. Poczucie współuczestnictwa, współsprawstwa jednoczy, scala wokół jednego celu, a to tylko sprzyja osiągnięciu zakładanych efektów terapii.
Życzę radości, wzruszeń, emocji, jedności, dostępności w naszych terapiach i relacjach z klientami.