,,Szewc bez butów chodzi” oraz ,,Trudno być prorokiem we własnym kraju” to dwa dość znane powiedzenia. I jakże pasujące do mojej sytuacji. Jestem logopedą, a nawet neurologopedą , a mimo to moje córki korzystają z pomocy szkolnych i przedszkolnych specjalistów od korygowania wad wymowy. Obie dość wcześnie, bo jeszcze przed drugimi urodzinami zaczęły mówić płynnie, zdaniami złożonymi oraz posiadały bogaty zasób słownictwa i czynnego i biernego. Natomiast obie od początku prezentowały wady wymowy. O ile u mojej starszej córki – wcześniaka, z obniżonym napięciem mięśniowym, z zaburzeniami integracji sensorycznej, z opóźnionym rozwojem ruchowym nie wywoływało to nawet zdziwienia, o tyle wada wymowy w postaci międzyzębowej realizacji głosek, mówiąc żargonem logopedycznym, u młodszej budziło wielkie zaskoczenie. Młodsza córka teoretycznie stanowi modelowy przykład dla logopedy – urodzona o czasie, siłami natury, z normatywnym napięciem mięśniowym, karmiona piersią do 1,5 roku, w ogóle nie korzystała ze smoczka na uspokojenie, bez trudności we wprowadzaniu pokarmów stałych. Starsza córka natomiast prezentowała cały wachlarz zaburzeń – miedzyzębowa wymowa głosek s,z,c,dz, seplenienie, wadliwa wymowa głoski [r] oraz zamiana głosek [k,g] na [t,d] więc zamiast kotek moje dwuletnie dziecko z radością mówiło totet. Nieźle jak na jedno logopedyczne dziecko.
Długo nie mogłam się nadziwić wadzie wymowy mojej młodszej córki, aż uświadomiłam sobie oczywistą oczywistość, że każdy z nas jest jednym, integralnym, niezależnym bytem, organizmem i nic w tym organizmie nie działa samo w sobie. Wszystko, co robimy lub czego nie robimy ma wpływ na kondycje naszego ciała, jego funkcjonowanie i nasze samopoczucie. Wiadomo więc, że jeżeli dziecko obniżone napięcie mięśniowe, to ma słabe mięśnie w tym też brzucha więc nawet jego pozycja siedząca nie jest właściwa, nie daje mu należytego podparcia dla pleców, obręczy barkowej, szyi, głowy, ale także dla języka. Trudniej będzie takiemu dziecku uzyskać właściwą pozycję spoczynkową języka, która polega na tym, że język jest uniesiony do wałka dziąsłowego. Język takiego dziecka będzie zalegał na dnie jamy ustnej, nie będzie walczył z siłą grawitacji, stopniowo będzie napierał na zęby, a więc i wada zgryzu gotowa. Na szczęście moje dziecko od urodzenia miało wadę zgryzu, bo jego dolne ząbki nachodziły na górne więc nie musiałam zbyt długo czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
Ale przecież moja młodsza córka także urodziła się ze złamanym barkiem oraz dysplazją stawu biodrowego lewego, na szczęście jedno i drugie schorzenie zostało wykryte bardzo wcześnie, szybko skorygowane i wyleczone więc zdążyłam o tym zapomnieć. Choć pierwsze cztery miesiące jej życia były dla nas traumatyczne, ponieważ musiała przez 24 godziny nosić specjalną ortezę, zdejmowaną tylko przy zmianie pieluchy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby przy ponownym jej zakładaniu nie towarzyszył przejmujący płacz mojej córki, a im była starsza i silniejsza, dochodził także opór fizyczny. Pewnie dlatego te wydarzenia wyparłam dość szybko z pamięci. A jak pokazują badania i obserwacja dysplazja stawów biodrowych może być przyczyną wymowy międzyzębowej u dzieci. Bo skoro już w życiu płodowym u dziecka pojawiła się wada ortopedyczna, staw biodrowy źle się rozwijał, to przecież musiało mieć to wpływ na postawę ciała dziecka, na ułożenie jego łuków zębowych. Przyznam się szczerze, że dla mnie jest to najtrudniejsza wada do wyprowadzenia, bo walczy się z nawykiem – język nawykowo przez 24 godziny zalega między zębami. Dziecko wychodzi z gabinetu logopedycznego i znowu język wraca na swoje zakazane miejsce, bo jest to odruch bezwarunkowy, nad korekcją którego pracuje się latami.
Przyznam się, że w przypadku moich córek nie osiągnęłam w pełni sukcesu. U starszej udało się wypracować poprawny zgryz, kotek brzmi jak kotek, nie ma międzyzębowości, do wypracowania została głoska [r], z młodszą pracujemy nad głoskami z szeregu ś,ź,ć,dź.
Piszę to trochę ku pokrzepieniu serc, że dzieci logopedów też mają wady wymowy, i że szewc bez butów chodzi. Nie ma lekko. Szczególnie, że ja dla moich dzieci nie jestem żadnym autorytetem w kwestii logopedii. Moje dzieci nie chcą ze mną ćwiczyć, robią to niechętnie albo mnie zagadują, żeby nie ćwiczyć, albo się wygłupiają albo robią wszystko niedbale. Brzmi znajomo?
Od lat słyszę w gabinecie te same narzekania rodziców: u pani to ćwiczy, a w domu nie chce, z panią idealnie współpracuje, a w domu chowa zeszyt itp. Moja córka lata temu pozbawiła mnie złudzeń, że ja dla niej jestem mamą a nie logopedą i jej pani wie najlepiej co robić. Jeszcze wtedy była w takim wieku, że każda pani w przedszkolu była dla niej wyrocznią. Ustaliłam więc z nią, że nie będę wprowadzała niczego nowego tylko pokornie będę utrwalała materiał, który zostanie wklejony do zeszytu.
Nadeszły jednak takie czasy, że siedzimy zamknięci w domu, bez możliwości przemieszania się, odcięci od świata zewnętrznego. I nagle rodzic musi być multispecjalistą. Nie tylko moderować czas spędzany w domu, nie tylko logistycznie układać czas spędzany przed komputerem, ale zgrać wszystkie terminy konsultacji online, nadzorować wykonywanie zdawanych prac i projektów oraz wysyłanie ich w ustalonym czasie. Do tego, jeżeli zajdzie taka potrzeba musi z czeluści własnej pamięci lub zasobów interentowych przywołać wiadomości o równoleżnikach i południach, odkryciach geograficznych, rządach pierwszych Piastów, kultury ludowej na Kurpiach, odmiany przymiotnika i związkach wyrazowych w zdaniu. Nie piszę tego w akcie złości, bo jestem wdzięczna nauczycielom, że podejmują wszelkie próby, żeby kontynuować naukę, że podołali trudnej sytuacji, że dzięki tym lekcjom dzieciaki nie wałęsają się od miesiąca po domu, ale plan lekcji na każdy dzień porządkuje im czas i wprowadza choć trochę normalności w tej surrealistycznej rzeczywistości.
A do tego niektórzy z nas mają dzieci, które znajdują się pod opieką różnych specjalistów i terapeutów, w tym logopedów. I nie dość, że trzeba być logistykiem, dietetykiem (układać zbilansowane posiłki, by nie spadła odporność naszym dzieciom), kucharką, nauczycielem, to nie rzadko trzeba zamienić się w terapeutę własnego dziecka. I to chyba jedna z najtrudniejszych ról do wypełnienia. Bo na terapii dziecko musi zmagać się z własnymi, jednostkowymi, osobniczymi trudnościami, musi nadrabiać deficyty, a nie tylko, jak w przypadku nauki szkolnej, utrwalać już nabytą lub zdobywać nową wiedzę. A wiadomo, że każdy unika tego, co jest dla niego trudne do wykonania. Trzeba więc przełamać opór dziecka, w sobie znaleźć siłę do systematycznej pracy i motywację tym bardziej, jeżeli nie ma się zawodowo wspólnego z pedagogiką.
Pamiętając, że nasz organizm jest jednością, jest całością, nie zadręczajmy się brakiem kompetencji, cierpliwości, systematyczności. Przecież kiedyś wrócimy do normalności, do regularnych treningów. Przecież nadal mamy materiały z dotychczasowych zajęć, które na bieżąco można utrwalać. Ale w tym czasie najważniejsze jest zapewnienie dziecku spokoju, w miarę możliwości ruchu, zbilansowanej diety, dużo odpoczynku i snu. Ogólnie dobra kondycja naszego organizmu, to sprawniejszy mózg, to większa łatwość chłonięcia nowej wiedzy i doskonalenia kolejnych umiejętności. Przecież wspólne układanie puzzli też jest terapią – ćwiczy koordynację oko – ręka, spostrzegawczości wzrokowej; wspólna gra planszowa – uczy rozumienia i przestrzegania zasad według instrukcji, czekania na swoją kolej, zasady naprzemienności tak istotnej w naszych interakcjach językowych; wspólne czytanie książek – stwarza okazję do bliskości fizycznej, pretekst do dyskusji na rożne tematy, do wymiany opinii; wspólne lepienie z plasteliny świetnie usprawnia małą motorykę, wspólna zabawa w sklep, księżniczki, urodziny, pościgi, kraksy samochodowe rozwija wyobraźnię, porządkuje wiedzę o otaczającym świecie.
Nie zgadzam się, że ten czas pandemii jest dany nam po coś, że świat ma szansę spowolnić, że my w końcu mamy czas dla własnych dzieci. Że zyskaliśmy szansę na nadrobienie zaległych lektur, samorozwój. Bo nic co dzieje się pod przymusem, kiedy za plecami czai się lęk i obawa o nasze zdrowie i życie, o nasze miejsca pracy nie może przynieść samego dobra, jedynie czegoś pozytywnego. W normalnym codziennym życiu, w powszednim pędzie naszego życia między pracą, szkołą, obowiązkami powinniśmy znajdować na to wszystko czas. Ale skoro mamy takie czasy, to zróbmy wszystko, by wynikło z nich jak najwięcej dobra, szczególnie dla naszych dzieci, nas samych i naszych najbliższych.
Pingback: W to mi graj - Impresje logopedyczne