I wreszcie wróciły do domu. Po dwóch miesiącach nieobecności, poza wielkim miastem, jego spalinami, tłokiem, hałasem pędzących pojazdów, szumem gwarnych rozmów, dymu papierosa docierającego z niżej położonych balkonów sąsiadów. Po dwóch miesiącach nieskrępowanych kontaktów z babciami, dziadkami, najbliższymi ciociami, wujkami, kuzynami. Po dwóch miesiącach spania to w jednym, to w drugim domu (bo jedna noc u babci, druga u cioci; potem zmiana u drugiej babci i drugiej cioci). Po dwóch miesiącach, z czego tylko miesiąc w naszym, rodzicielskim towarzystwie, a drugi równie, a nawet bardziej atrakcyjny, bez nas. Wróciły i nagle nasze życie wróciło na właściwe tory. Nagle poczułam, że wraca mi sens życia, dni obrały właściwy kierunek. Kiedy wyjechały, było nam fajnie, pewnie tak samo, jak im, bez nas. Bo cisza, spokój, więcej czasu dla samej siebie, jak i czasu dla nas dwojga. Bo bez nich przeczytałam milion książek, skończyłam jeden sezon serialu, wysłuchałam kilka webinarów, odbyłam liczne spotkania towarzyskie. I to był też fajny i wartościowy czas. Ale mimo tego, gdzieś podskórnie czułam brak, doskwierało mi poczucie zdekompletowania. Niby mamy cały dom dla siebie, a pokój moich dzieci był nieużywany, wykluczony z codzienności, postawiony w stan oczekiwania i tęsknoty. Niby spokój i cisza pożądane i oczekiwane, sprzyjające autorefleksji, wnikania w głąb siebie, a jednak dźwięcząca nieprzyjemnie w uszach i pod koniec wakacji przygnębiająca w swojej przeciągającej się nieskończoności.
Kiedy przyjechały, nasze odzwyczajone uszy reagowały niemal bólem na podniesione głosy, śmiechy, przekrzykiwania się. Kiedy przyjechały nasze wypoczęte głowy niemal zareagowały migreną na konieczność rozwiązywania ich małych i wielkich spraw, drobnych sporów, dziesiątek pytań, opowieści.
Kiedy przyjechały to zaczęły opowiadać mrożące krew w żyłach historie, jak to mogły prawie do północy czytać, gadać w łóżkach przy zgaszonym świetle, urządzać piżama party, spać do południa. Jak to babcia pozwalała na przydługie seanse filmowe po obfitym śniadanku. Jak to z babcią zaczęły oglądać tureckie seriale i przytaczać mi budzące grozę i przerażenie ,,życiowe” przygody bohaterów spoza naszego kręgu kulturowego, bo jak to mówiła babcia to ,,samo życie”. Poza tym opowiadały, jak to co drugi dzień na obiad jadły naleśniki z dżemem, posypane obficie cukrem, a na okrasę kakao. Czyli wszystko na odwrót niż ma to miejsce w naszym domu. Ale, jak mówi mój mąż ,,to, co się wydarzyło w Las Vegas, zostaje w Las Vegas”. Wysłuchałam, truchlałam, ale nie zamierzałam komentować, oceniać, ani wyciągać konsekwencji. Bo poza zdecydowanie dużą ilością cukru, swobody, telewizji, otrzymywały jeszcze więcej uwagi, miłości, poświęcanego im czasu. Bo obie babcie dbały, żeby poza naleśnikami były też świeże owoce i warzywa (prosto z działki); dużo ruchu, placów zabaw, wycieczek rowerowych, spacerów, siłowni pod chmurką. Bo ciocie organizowały ciekawe wycieczki, planszówki, lekcje gry na instrumentach, wypadu na zakupy. Miłość, bliskość, wspólnota przeważyły szalę.
I wiem, że kolejne ferie i wakacje znowu będą wyglądały podobnie. Nawet za cenę trudnego powrotu do rzeczywistości, domowych zwyczajów, szkolnych obowiązków, niesłodzonej herbaty w domowym kubku.
Ale też ze zdziwieniem patrzę, jak te moje dzieci wracają po długiej nieobecności do domu i wchodzą w jego przestrzeń, jak w masło. Od razu zdejmują kurtki i buty na odpowiednim miejscu, idą do łazienki, myć ręce; kierują się do swojego pokoju. Cieszą się własnym kątem, miejscem, zabawkami, książkami. Ciekawie rozglądają się po mieszkaniu czy coś się zmieniło i przyjmują bez gadania panujące w naszym domu reguły. I choć staram się, zawsze jak wracają, sprawić by ten dzień był bardziej odświętny, gruntownie sprzątam mieszkanie, gotuję ich ulubione dania, piekę ulubione ciasto, i choć one się bardzo cieszą ze smacznego obiadu, ze smakiem zjadają ciasto, to dla nich to nie jest specjalny, wyjątkowy dzień. Tylko naturalna kolej rzeczy. Ten powrót jest naturalny na świecie, zwyczajny, bez okresu adaptacyjnego. Cieszy mnie fakt, że nasz dom jest dla nich tak zwyczajny, powszechny, głęboko zakorzeniony w nich, że one są w nim tak mocno osadzone, że to żadne wielkie wow, że wróciły do domu. Dla nich to oczywista oczywistość. I choć przez dwa miesiące siadały do posiłków przy wielu stołach, w różnych domach, w różnych miastach, po powrocie bez większego namysłu każda usiadła w czasie obiadu na swoim miejscu.
Dlatego też ważne jest dla mnie, żeby moi pod podopieczni po długiej przerwie wakacyjnej powracali, jak najłagodniej, jak najnaturalniej do gabinetu, do terapii, do systematycznej pracy. Dla mnie ważne jest, żeby terapia była zwyczajną, normalną sytuacją w ich życiu, a nie wydarzeniem, przymusem koniecznością. Zależy mi, żeby terapia stała się pewnym naturalnym rytuałem, częścią codzienności, w której wiadomo, gdzie odwiesić kurtkę, gdzie położyć zeszyt do zajęć, gdzie zasiąść na swoim własnym miejscu, gdzie wybrać sobie ulubioną zabawkę do wsparcia w pracy. Bo wszystkie dzieci, niezależnie od tego czy te sepleniące czy te z opóźnionym rozwojem mowy czy te z autyzmem i tak mają w codziennym życiu trudniej. Bo to, co innym przychodzi tak zwyczajnie, ot tak, naturalnie, jak rozmowa, prowadzenie dialogu, inicjowanie kontaktów, rozumienie sytuacji społecznych, oczywiście doskonalonych z wiekiem, one muszą ciężko wypracowywać, natrudzić się, wystarać się, powtórzyć nieskończoną ilość razy. Te wszystkie deficyty, trudności są w same w sobie nienaturalne, wyjątkowe, ale też frustrujące, zniechęcające, czasami bolesne. Dlatego należy otoczyć je zwykłą pomocą, codzienną, powszechną, z przewagą empatii, serdeczność, przyjaźni i radości ze wspólnych spotkań.
PS. Wszystkim dzieciom i ich nauczycielom, terapeutom, życzę satysfakcjonujących wzajemnych kontaktów i czerpania z nich inspiracji, pozytywnych doświadczeń i radości w nadchodzącym roku szkolnym. Powodzenia
P.S2. A ja wszystkim nam rodzicom naszych szkolnych dzieci życzę doceniania małych szczęść i chwiluni na kawę między napiętymi grafikami zajęć całej rodziny, nie byle jakiego podejścia do „a nie mówienia” oraz pozbywanie się paraliżującego lęku przed zmianą optyki na lepszą 😉