Nigdy nie byłam niejadkiem, wyglądałam na dobrze odżywioną, a mimo to, wraz z siostrą, miałam dużą wybiórczość pokarmową. W czasach, gdy wszystko było na kartki, reglamentowane i wystane w długich kolejkach, bez wątpienia był to nie lada kłopot dla naszej mamy. To czego nie jadłyśmy mogłabym długo wymieniać m.in. buraczków, cebuli, czosnku, gołąbków, bigosu, kapuśniaku, ale najbardziej znienawidzony przez nas był kożuch zbierający się na mleku. Nasza mama to rozumiała i zawsze cedziła nam mleko przez sitko. Do tego, ja do tej pory, nie lubię pić zimnego ani chłodnego mleka. Nie lubię i już. Z powodu tego kożucha, zimnego mleka, okres przedszkola wspominam jako gehennę. Były to czasy, gdzie nikt się nie pochylał nad potrzebami dziecka, nie starał się zrozumieć jego różnych lęków, potrzeb. Codziennie trzeba było pić chłodne mleko, oczywiście z kożuchem i osławioną, a znienawidzoną przeze mnie bawarkę (połączenie herbaty z mlekiem). Ile to razy moja mama narażając się na gniew pań przedszkolanek chodziła i prosiła żeby nie dawać nam mleka, że ona nie ma pretensji, że go nie pijemy, żeby raczej herbatkę (letnia herbatka jest o wiele bardziej do zniesienia niż letnie mleko), ale za każdym razem zderzała się z murem obojętności i niezrozumienia. Bo jak to dziecko będzie grymasić i narzucać swoją wolę. Wystarczy, że parę razy spróbuje i nauczy się jeść wszystko. Niestety nie nauczyłyśmy się. Ja do tej pory wspominam przedszkole jako traumatyczne doświadczenie, bawarki nie wypiłam od tamtych czasów, mleko piję ciepłe i cedzone, ba nawet do tej pory cedzę je moim dzieciom i bardzo pilnuję, żeby żaden skrawek kożucha nie przedostał się podstępnie do ich kubków.
Oczywiście nic w przyrodzie nie ginie, a karma zawsze powraca. Tak więc moje dzieci też nie są niejadkami, wyglądają na dobrze wykarmione, ale strasznie są wybiórcze jedzeniowo i układanie dla nich tygodniowego menu jest dla mnie nie lada wyzwaniem. Bo jedna je tylko mięso, szyneczki, parówki, ale nie tknie serów, surowych świeżych warzyw typu sałata, pomidory, ogórki. A druga tylko by jadła sery, pomidory, oliwki, świeżą bazylię, placki ziemniaczane, kopytka, leniwe. Czyli ich kulinarne upodobania wzajemnie się wykluczają. Ostatnio moja starsza córka zarzuciła mi, że ciągle gotuję to samo, a ona by chciała jakieś mięsko w sosie, najlepiej bitki. A ponieważ ja wprowadziłam już jako taki status quo w naszym rodzinnym żywieniu i on się sprawdza, nie chciałabym już nic zmieniać. Staram się gotować tylko to, co zjemy wszyscy. Ostatnio usiadłam z moją młodszą córką i rozmawiałyśmy o tym, jakie potrawy mięsne byłaby w stanie zjeść. Ustaliłyśmy więc, że do zaakceptowania są kotlety schabowe, z piersi z kurczaka, pieczony kurczak, i bitki (które uwielbia jej siostra), ale tylko na bajce i bez sosu. Dobiłyśmy targu. Nie jestem zwolenniczką karmienia dzieci przy bajkach. Wtedy dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, że właśnie w tej chwili zjadają posiłek. Zahipnotyzowane migającym ekranem nie odczuwają żadnych smaków, zapachów, nie doświadczają konsystencji jedzenia, a ono jest im po prostu wrzucane do buzi. Czasami dochodzi do takich ekstremalnych sytuacji, że dziecko nie jest w stanie nic przeżuć bez bodźca w postaci włączonego telewizora, a problem narasta latami i trudno jest potem zawrócić z tej jednokierunkowej drogi. Zdaję sobie sprawę, że wiele jest dzieci z wybiórczością pokarmową, z zaburzeniami sensorycznymi, gdzie nieodpowiednia konsystencja, grudki mogą wywołać odruch wymiotny, ale nie można od razu rozpoczynać podróży, jaką jest żywienie dzieci od drogi na skróty. Bo wystarczy, że tylko raz włączymy bajkę, a potem nie wiadomo jak i kiedy, wpadamy w błędne koło. Więc ja poszłam na zgniły kompromis tylko dlatego, że moje dziecko jest świadomym uczestnikiem wspólnych posiłków, ma wyrobione smaki i gust kulinarny (np. jest wielką miłośniczką sushi, szczególnie tego przygotowanego przez jej tatę), a także dlatego, że i ona poszła na ustępstwa – co jakiś czas będzie jadła mięso w sosie, ale dla własnego komfortu obejrzy przy tym bajkę.
Nigdy nie wymagałam od moich dzieci, żeby koniecznie zjadły wszystko, co mają na talerzu. Znając je i ich możliwości staram się nakładać im takie porcje, żeby w miarę wszystko zjadały, bez konieczności wyrzucania i marnowania jedzenia. Ale wiadomo, w życiu są różnie sytuacje. Czasami wydaje im się, że zjedzą więcej, czasami babcia szczodrą rękę włoży na talerz większą porcję… Wtedy mają prawo nie dojeść, podziękować i odejść od stoły bez konieczności wmuszania w siebie na siłę jedzenia, żeby nikomu nie było przykro. Staram im się wpajać zasady, że nie marnujemy jedzenia, szanujemy każdy kęs, ale także uczę, że mają prawo powiedzieć dość, nie, dziękuję i zrezygnować z dojadania resztek. Znałam dziecko, które nauczone, że trzeba wszystko zjadać, co ma się na talerzu, będąc na tygodniowym pobycie u babci, nie chcąc jej robić przykrości zjadało wszystko, co serwowała babcia, ponad swoje możliwości, co skończyło się niestrawnością i silnymi bólami brzucha. Dlatego uczę moje córki, że nie muszą na siłę robić coś wbrew sobie, swojemu zdrowiu, przekonaniu i preferencjom. Szanuję ich gusta i staram się serwować im to, co lubią, ale od czasu do czasu przemycać także inne smaki. Tym sposobem moja młodsza córka poznała i pokochała sushi, a starsza zasmażaną kapustę (której ja do dziś nie jadam). Uważam, że ważne jest, aby szanować wybory, gusta, preferencje naszych dzieci. Dyskutować z nimi, proponować nowości, ale zawsze w atmosferze poszanowania i zrozumienia. Ważne jest, by przekazać im, ze mają prawo do indywidualnych smaków, że nikt nie powinien im czegoś narzucać, ale także tego, że warto być otwartym na nowości i innowacje. Warto podkreślać im, że nie mogą kosztem własnego zdrowia, podmiotowości naginać się i ustępować, żeby innym nie robić przykrości. Bo tak zaszczepione przekonania przekładają się później na inne sfery życia. Bo może nauczone tego w domu nie pozwolą się tłamsić i mobbingować w pracy, bo może nie zrezygnują z własnych ambicji i dążeń na korzyść toksycznego związku z kimś, kto będzie domagał się wyłączności, bo może decydując o swojej przyszłości pójdą za głosem serca i pasji, a nie tego, co wypada i się opłaca i dzięki temu unikną wypalenia zawodowego w młodym wieku okupionego depresją.
Więc czasami warto zdjąć dzieciom kożuch z mleka wlanego do kubka lub podgrzać mleko lub zamienić je w pyszne kakao, by rozpoczynający się nowy dzień był lepszy, a być może i całe ich życie.
Smacznego!
Oj, te przedszkolne kożuchy i bawarka, pamiętam, choćbym wolała zapomnieć 😉
I pamiętam ten zbierany kożuch. I też do dziś go zbieram z każdej szklanki mleka obecnej w moim domu, nieważne który domownik będzie je pił.
I też mam nadzieję, że moje obecne zabiegi jedzeniowe determinowane przez wybiórcze podniebienie mojego dziecka, poszanowanie dla jego 'nie’ przekują się na jego asertywność życiową 🙂