Kiedy byłam mała i trochę starsza nie lubiłam spać w dzień. Była to dla mnie strata czasu. Chciałam czerpać garściami z życia, a nie je przesypiać. Zawsze dziwili mnie moi rodzice, którzy często mieli potrzebę popołudniowej drzemki. Jak ja niewiele wiedziałam o życiu 🙂 Teraz widzę, że tak samo ma szczególnie moja młodsza córka, która nawet jak jest chora i ma gorączkę to się nie położy, a o spaniu to już w ogóle nie ma mowy. Szkoda jej życia na spanie, jak dostała dodatkowy urlop (czytaj zwolnienie lekarskie) i może go wykorzystać na swoje ulubione aktywności.
Nawet kiedy moje córki były małe rzadko spałam w dzień, by odespać nieprzespaną noc. Zawsze miałam w sobie dość duże pokłady energii, która nakazywały mi działać, a nie pasować. Więc widok śpiącej mamy w ciągu dnia był zawsze dla moich małych dzieci zaskakujący, dziwny, a tym samym niepokojący. Jak mama śpi to znaczy, że coś się dzieje. No i wtedy zaczynały się z ich strony działania mające na celu aktywizować śpiącą mamę. Na przemian jedna lub druga stały nade mną klepały mnie swoimi małymi rączkami, dla pewności pytały ,,mama śpisz?” i nie przestawały dopóki nie zareagowałam. O podnoszeniu powiek i przytrzymywaniu ich na siłę już nie wspomnę. Nie satysfakcjonowało ich moje stwierdzenia, że zaraz wstanę, że nie śpię, nawet fakt, że już otworzyłam oczy, tylko jeszcze leżę. Dopóki się nie podniosłam, nie spionizowałam, doskwierał im niepokój. Moja powracająca przytomność przynosiła im ukojenie i spokój ducha. Teraz, im one robią się starsze, im więcej upływa lat, niestety nachodzi mnie częściej potrzeba drzemki po pracy. Ech, samo życie. Zaczynam zachowywać się, jak moi rodzice. Dorastające córki podchodzą do tego ze stoickim spokojem.
Jestem mamą nie tylko dwóch dorastających córek, ale też mamą prawie już trzyletniego kota. Dumną mamą córek, ale i dumną mamą kociego synka. I okazuje się, że teraz to on nie toleruje moich drzemek w ciągu dnia. O ile z moim mężem trzyma męską sztamę (w tak sfeminizowanym domu chłopaki muszą trzymać się razem) i kiedy mąż śpi, to kot solidarnie śpi razem z nim, często koło niego, wspólnie grzeją sobie plecy, o tyle jak ja śpię, to naszemu kotu to bardzo przeszkadza, budzi to jego niepokój. Jeżeli moja drzemka przeciąga się, kot wskakuje na łóżko i zaczyna mruczeć. Kiedy nie reaguję na te pomruki zaczyna mnie pacać łapą po ramieniu albo głowie. I naprawdę nie odpuszcza. Nawet jak się przekręcam na drugi bok – on nadal mnie paca tylko pomruki się nasilają. Kiedy to nie przynosi rezultatu zaczyna mlaskać. I to jest ten dźwięk, który jest trudny do zniesienia. Ale naprawdę z niego prawdziwy lord brytyjski – dżentelmen w każdym calu – nigdy nie posuwa się do działań agresywnych, nigdy mnie nie ugryzł, nie podrapał. On zawsze elegancko mruczy i jedynie delikatnie trąca łapką. Mlaskanie sprawia, że muszę wstać. Ale nawet nie jestem na niego zła. Tłumaczę sobie i ogarnia mnie wzruszenie, że on z miłości do mnie to robi. Martwi się czy nic mi się nie stało, sprawdza czy żyję. I nie przyjmuję wytłumaczenia innych, że on nie martwi się o mnie tylko o siebie, że wydawca jedzenie mu zmarł.
Wiem, że on nie jest wylewny, bardzo do nas zdystansowany, nie lubi nagłego dotyku, głaskania bez uprzedzenia, ale to nie oznacza, że nie jest do nas przywiązany. To nasz kot decyduje kiedy będziemy się z nim bawić, daje nam znaki, które nauczyliśmy się odczytywać. To nasz kot wybrał sobie swojego ulubionego człowieka i jest nim mój mąż. To do niego wręcz gada, krzyczy, miauczy, że chce się z nim bawić. Bardzo często siedzi na butach mojego męża albo wręcz wkłada swoje łapy do butów. Jedną do prawego buta, drugą do lewego, jakby chciał powiedzieć, że jak dorośnie to będzie taki duży i silny jak tata i w takich butach będzie chodził. Potrafi godzinami siedzieć w tych butach. Rozumiemy, że jego brytyjska rezerwa wynika z jego osobowości, a nie niewdzięczności, z braku potrzeby kontaktu. Czujemy, że nas kocha. Zawsze szuka naszego towarzystwa, nie lubi być sam. Musi być w tym pokoju, gdzie są jego ludzie, wtedy siedzi, patrzy albo śpi smacznie.
Nikt nie lubi zmian, wielu tych zmian się boi, a co najmniej wzbudza to ich zaniepokojenie. Dlatego moje dzieci nie mogły znieść drzemiącej a nie czuwającej jak zawsze matki. Widok leżącej mamy, a nie działającej był dla nich za każdym razem szokiem, bo nie powtarzał się regularnie, a tylko raz na jakiś czas. Pewnie podobnie jak dla mojego kota. Wydaje mi się, że niezależnie od tego czy uprzedzamy kogoś o zmianach czy dzieją się one nagle, u niektórych osób zawsze będą wywoływać panikę, strach, a czasami bierną albo czynną agresję. Bo oni ich nie chcą, bo im się to nie podoba, bo tak. Złość i niezadowolenie bywają odroczone. Bo pozornie nadal wszystko jest jak było, ale powoli przychodzi tąpnięcie relacji, nadszarpnięcie wzajemnego zaufania, żal i pretensje.
Ja też zawsze bałam się zmian, zawsze trzymałam się kurczowo znanych sobie ludzi, miejsc. Przewidywalność była bezpieczna, tym bardziej, że wokoło i tak dużo zmian, problemów i trudności. Kiedy dokonuje się zmiany po kilku czy kilkunastu latach bycia w sferze komfortu to zawsze boli. Początkowo strach jest paraliżujący, ból brzucha pojawia się każdego dnia, panika ogarnia i ciało i umysł, agresywne myśli atakują mózg: czy ja dobrze zrobiłam, po co mi to było, czy ja dam radę. Pojawia się złość na samego siebie, autoagresywne zadręczanie się: po co mi to było, pragnienie cofnięcia czasu. Trudne doświadczenie dla siebie samego, ale i dla otoczenia. Bo każda akcja wzbudza reakcje. Każda nawet drobna zmiana narusza utartą równowagę w środowisku, nie pozostaje bez wpływu na nikogo. I to jest normalne. Trudno liczyć na to, że jak samemu coś się zmieniło, to wszystko inne pozostanie bez zmian. Bo tak nie jest. To jest myślenie życzeniowe, naiwne i infantylne. Jeżeli dokonało się zmian, trzeba liczyć się z konsekwencjami. I nawet jeżeli te konsekwencje nie są po naszej myśli, to trzeba się z nimi mierzyć, godzić, podchodzić z pokorą. Bo nie każdy musi godzić się z naszymi woltami, nowym punktem widzenia. I to jest chyba to najtrudniejsze. Że zmiana jest zawsze głębsza niż nam się wydaje lub niż byśmy chcieli. Większa niż przewidywaliśmy.
Wiem już teraz po sobie, że zmiany są potrzebne (ale jeżeli nie dotyczą mojej najbliższej rodziny. Ten sam mąż jest jak najbardziej pożądany i konieczny do życia). I już wiem, że nie ma tego złego… Zmiany dodają sił, wzmacniają, dodają odwagi. Pokazują, że istnieje życie po życiu, czasami przynoszą nowe możliwości, uczą elastyczności, refleksu (bo co rusz pojawiają się nowe wyzwania i zadania do ogarnięcia). Ale też nie wypierają starego, dobrze znanego i ulubionego. Nie przesłaniają poprzednich dokonań, ludzi, miejsc. Tylko definiują je na nowo, wymagają większego wysiłku, by nie stracić kontaktu. Czasami też niestety okupione są stratą, bo nie zawsze dajemy radę trzymać wszystkie sznurki jednocześnie. I wtedy potrzebny jest czas na jej opłakanie, pogodzenie się, bo nie zawsze można mieść wszystko w życiu i zmianę i nowe i stare i komfort.
Najważniejsze jednak, że kot nadal siedzi w butach tego samego od lat męża, że córki dorastają, rozwijają się, same mierzą się ze zmianami, ale szukają u nas pomocy, pociechy. Że każde z naszej czwórki dokonuje zmian, doświadcza ich, ale nadal trzymamy się razem. I za to jestem najbardziej wdzięczna Losowi. Za to dziękuję i zawsze modlę się o jedno, żeby akurat to się nie zmieniło…