Od niedawna mamy kota. Decyzja o jego posiadaniu była długa i wyboista.
Kiedy byłam dzieckiem bardzo chciałam mieć psa, na którego nie zgadzała się moja mama. Wtedy bardzo cierpiałam i nie rozumiałam powodów jej odmowy. Rozpaczałam bardzo. Ale tak się złożyło, że poza przelotnymi kontaktami ze zwierzętami na wsi u babci nie miałam doświadczenia posiadania własnego zwierzątka. W dorosłym życiu zajęta studiowaniem, pracą, miłością, małżeństwem, potem dziećmi, nie przyszło mi przez myśl, żeby przygarnąć jakieś zwierzątko. Oczywiście temat wypłynął ponownie, jak moje pociechy trochę podrosły i zaczęły mieć własne marzenia o zwierzątkach. Początkowo temat zbywaliśmy rybkami w akwarium, potem patyczkami w terrarium, a nawet zgodziliśmy się na hodowlę mrówek w formikarium. Ale wiadomo są to zwierzątka bezkontaktowe, co za tym idzie dla nas idealne w utrzymaniu, dla dzieci mało atrakcyjne. Córki z coraz większą natarczywością domagały się posiadania psa lub kota. A ja zajęta codziennymi obowiązkami, zawodowymi zobowiązaniami nie wyobrażałam sobie dokładania dodatkowej odpowiedzialności.
Ale dzieci tak bardzo chciały, że w końcu zaczęliśmy nieśmiało, niezobowiązująco rozmawiać o przygarnięciu małego kotka. Tym bardziej, że w naszej najbliższej rodzinie pojawił się kot i okazało się, że nie generuje on tak wiele uwagi i trudności, a wszystkim domownikom przynosi wiele radości. Doszłam z mężem do wniosku, że jednak kontakt ze zwierzęciem jest dla dzieci bardzo rozwijający, przynosi więcej korzyści niż strat, uczy odpowiedzialności, uważności na potrzeby kogoś innego, empatii, elastyczności. Decyzja więc została podjęta, a ja zajęłam się logistyką zdobycia kota.
Wymarzyliśmy sobie kota rasy brytyjskiej. Zrobiłam więc internetowy research, co właściciele brytyjczyków piszą o swoich pupilach. Obdzwoniłam koleżanki – kociary. Podpytywałam o wspólne życie z kotem, zdobyłam namiary na solidną, godną zaufania hodowlę, w której koty są traktowane z miłością i szacunkiem. Pewnego dnia zadzwoniłam, żeby zorientować się, jak wygląda procedura adopcji, z myślą, że upłynie jeszcze kilka miesięcy zanim kotek będzie do odebrania.
Jakież było moje zdziwienie, gdy właścicielka hodowli powiedziała mi, że właściwie to ona już ma odchowanego, trzymiesięcznego kotka, gotowego do rozpoczęcia samodzielnego życia w nowej rodzinie. Może podesłać mi zdjęcia kota, wszystkie niezbędne informacje. Oszołomiona zgodziłam się na wstępne zapoznanie z owym kotkiem. Kot na zdjęciach od razu przypadł nam do serca. Zrobiliśmy naradę rodzinną, zanim podjęliśmy tak ważną decyzję. Córki były od razu na tak.
Umówiliśmy się więc z panią, że podjedziemy i na żywo zobaczymy kotka i go poznamy. Na miejscu kotek okazał się jeszcze słodszy niż na zdjęciach, skradł całkowicie nasze serce. Tylko, że ja po wizycie w hodowli wyszłam oszołomiona, przytłoczona nadmiarem wiedzy i przybita brzemieniem odpowiedzialności, jakie niosła ze sobą opieka nad małym kotem. Wydawało mi się, że jest ona bardziej skomplikowana niż opieka nad niemowlakiem.
Długo nie mogłam dojść do siebie, choć czas zakupów wyprawki dla nowego lokatora wspominam bardzo miło. W dniu odbioru kotka brzuch bolał mnie od rana. Kiedy wchodziliśmy po niego do hodowli serce waliło mi, jak oszalałe, bo wiedziałam już, że decyzja została podjęta i nie ma odwrotu. Że na lata wiążemy swój los z kocim żywotem, że będziemy ze sobą na dobre i złe, że to także będzie nas ograniczać, bo teraz w każdych naszych planach wjazdowych, urlopowych musimy uwzględniać obecność kota. Droga powrotna upłynęła nam w nerwowej atmosferze. Kotek odłączony od mamy płakał całą drogę. Kiedy wnieśliśmy go do domu prawie przestaliśmy oddychać i się ruszać, żeby go nie przestraszyć, żeby dać mu czas na adaptacje i oswojenie się z nowym domem. Okazało się, że nasz kocurek jest niezwykłym zwierzakiem. Od razu odnalazł się w nowej sytuacji. Z ciekawością zwiedzał wszystkie kąty, wszystkiemu się przyglądał, wszystko obwąchiwał skorzystał z kuwety i ze smakiem zjadł jedzonko z miseczki. Od samego początku był pogodny. Odetchnęłam z ulgą.
Od dwóch miesięcy przynosi nam wiele radości, miłości, śmiechu, luzu. Nie było dnia żebym żałowała jego adopcji. Córki uwielbiają zabawy z nim, choć wiadomo, ze entuzjazm z czasem w nich słabnął, już nie poświęcają mu każdej minuty życia, ale bawią go, tulą i sprzątają kuwetę. Ja oszalałam na jego punkcie. Stał się moim oczkiem w głowie.
Czasami tak mamy w pracy zawodowej, że boimy się pacjenta z jakąś niepełnosprawnością, bo nigdy nie mieliśmy z nią styczności, kontaktu, nie posiadamy pełnej wiedzy ani doświadczenia w tym zakresie. Sen z powiek spędza nam pierwszy kontakt. Panikujemy, doczytujemy literaturę i to jest zrozumiałe. Nieznane przeraża, tremuje, czasami paraliżuje. Ale czasami wystarczy dać sobie i temu dziecku szansę na spotkanie, na pierwszy kontakt, a wszystkie puzzelki wskakują na swoje miejsce, okazuje się, że przecież to dziecko takie same, jak każde inne, dodatkowo tylko z jakąś trudnością. Kiedy przełamiemy w sobie lęk przed nieznanym, damy sobie szansę na pierwsze spotkanie, na pierwszy kontakt, może okazać się, że cały nasz strach pryśnie tuż po powitaniu, wymianie uprzejmości. Czasami potrzeba będzie jednego pełnego spotkania, aby okazało się, że damy radę, podołamy albo przynajmniej spróbujemy pomóc, dając sobie przestrzeń i prawo do zakończenia współpracy, jeżeli okaże się, że któraś ze stron nie czerpie satysfakcji ze wspólnych spotkań. Ale też zawsze należy pamiętać, że kto się oswoi, ten się nie boi, że jak kogoś oswoimy, to jesteśmy za niego odpowiedzialni (parafrazując Małego Księcia).
I mimo tego, że kotek okazał się cudny, to doświadczamy tej odpowiedzialności. Nie możemy teraz pojechać zawsze tam, gdzie chcemy, bo nie zawsze akceptowane są koty, należy pamiętać o stałym uzupełnianiu kociej spiżarni, dbaniu o jego dietę, co generuje spore koszty, o zapewnienie mu ruchu i zabawy. I ten nasz mały kocio nie zawsze będzie takim słodziakiem, zacznie też chorować, starzeć się i wtedy także musimy trwać z nim. Ale stał się nieodłącznym członkiem naszej rodziny. Bo wzięliśmy za niego odpowiedzialność na dobre i na złe, tak jak rozpoczynając terapię bierzemy pełną odpowiedzialność za naszego małego pacjenta. A on także nie zawsze będzie chętny do współpracy, może być trudny, marudny, czasami agresywny. Ale staje się on dla mnie jak kot – świadomie zgodziłam się na jego udział w moim życiu więc teraz jego życie muszę uczynić bardziej znośnym i radosnym.
Każdemu życzę odpowiedzialności i satysfakcji w pracy.