Moja praca oczami mojego męża pewnie wygląda tak: cotygodniowe niedzielny wieczór siedzę otoczona licznymi kartkami, wycinankami, pomocami wyciągniętymi dosłownie z czeluści szafy i wycinam, kleję, laminuję, układam. Poza tym co miesiąc uszczuplam nasz domowy wspólny budżet na kolejne pomoce, książki must have; szkolenia, bo zawsze jest coś nowego do poznania, poszerzenia wachlarza umiejętności, bo zawsze trzeba coś doczytać, doobjerzeć. I mój mąż ze stoickim spokojem porównuje ceny moich wymarzonych produktów, książek, by kupić jak najtaniej, a zysk przeznaczyć na kolejną, dodatkową pomoc. To mój mąż zawsze z aprobatą, choć czasami już z pobłażaniem, rezygnacją, opłaca kolejne szkolenie, choć już w tym miesiącu opłaciłam jakieś takie niezbędne i jedyne w swoim rodzaju. To mój mąż ze spokojem, a czasami z niecierpliwością, znużeniem, wysłuchuje moich opowieści o kolejnych pacjentach, o trudnych sprawach, o rozdzierających serce dramatach, o których trudno zapomnieć po zamknięciu drzwi gabinetu. To mój mąż z niedowierzaniem patrzy, jak odbieram telefon od koleżanki, z którą pół dnia przepracowałam, żeby jeszcze raz przegadać temat, rozwiać wątpliwości, omówić strategię działania, bo ani mnie ani jej, spokoju nie daje spotkanie z niepełnosprawnym dzieckiem, z jego rodziną, z rozpaczą ludzi, którzy muszą się zmagać z chorobą, nieszczęściem własnego dziecka.
Oczami moich dzieci moja praca pewnie wygląda mało poważnie, bo nie raz mnie widzą w sytuacji kiedy kleję, lepię, laminuję, a czasami nawet zaganiam je do pomocy w wycinaniu zalaminowanych obrazków. To przez moją pracę z domu znikają ich zabawki, na które mam pomysł, jak mogę je wykorzystać w terapii, ich gry, maskotki, książki z naklejkami, piłki wszelkiej maści. Ostatnio przestałam je zabierać do mojej pracy (zdarzało się rzadko, w chwilach awaryjnych), bo za dużo własnych rzeczy odkrywały w moim gabinecie, a ja nie miałam żadnych argumentów, by wytłumaczyć owo podstępne przywłaszczenie. Moje dzieci to także króliki doświadczalne, na których od zawsze testuję skuteczność różnych metod, ich efektywność, zanim wdrożę cokolwiek w gabinecie logopedycznym. Moje dzieci, to moje żywe podręczniki, na których w praktyce uczyłam się rozwoju mowy, rozwoju ruchowego i społecznego dzieci od narodzin do wieku szkolnego. A masaż logopedyczny, który na nich trenowałam, uwielbiają obie i nie ma dnia żeby ochoczo się garnęły do masowania.
Oczami moich rodziców wybór mojego zawodu był ich porażką wychowawczą, bo oczyma duszy widzieli mnie na studiach prawniczych. Zresztą mi przez całe liceum wydawało się, że chcę studiować prawo, uwielbiałam uczyć się polskiego i historii, nie mam trudności w prowadzeniu dyskursu, brania udziału w polemikach i dyskusjach. I dopiero po maturze zrobiłam woltę i oświadczyłam, ze wybieram się na filologię polską, a kończąc naukę, rozpoczęłam studia podyplomowe z logopedii, a potem neurologopedii, a moi rodzice po pierwszym szoku wspierali mnie mocno w moich wyborach, także finansowo. Myślę, że dziś nie mają już żalu, ani pretensji, a raczej są dumni i się cieszą z mojej kariery zawodowej.
Moimi oczami – moja praca to moje życie. Nie da się wyłączyć bycie logopedą wraz z wyjściem z gabinetu, bo liczne odbyte rozmowy, spotkania z ludźmi, ich problemami, odbijają się echem w głowie nawet do wieczora. Bardzo często gotując zupę zamyślam się nad danym dzieckiem, nad tym, jaki kierunek terapii wybrać, jak mu pomóc, i łapię się na tym, że nie pamiętam czy już posoliłam wywar czy nie. Czasami wracam tak zmęczona, bo cały swój dzień pracy starałam się dać z siebie jak najwięcej, być pomocna, empatyczna dla moich podopiecznych, że wieczorem brakuje mi już siły na moje własne dzieci, że czasami nie mam już energii, żeby z nimi pogadać, bo odbyłam już setki dłuższych lub krótszych rozmów, gdzie zdołałam rozwiązać kilka małych wielkich dramatów i tak zwyczajnie, po ludzku nie mam więcej siły. Bo moja praca, to moje wyrzuty sumienia, że czasami dla moich dzieci brakuje mi siły, energii, cierpliwości, bo tego dnia przekierowałam je na inne dzieci. To zawsze wielkie poczucie winy i rozdarcie, gdy w domu zostawiam swoje własne chore dziecko, by innego obcego nie ominęła terapia.
Ale jednocześnie mam przekonanie wewnętrzne, że znalazłam swoje miejsce w życiu, że mi dobrze z tym co robię, że te codzienne spotkania z ludźmi mnie samą ubogacają, rozwijają, stawiają poprzeczkę i wyzwania, dzięki czemu nie stoję w miejscu, nie popadam w rutynę. To bycie logopedą, uprawianie dziedziny, która rozwija się niezwykle dynamicznie, prężnie, sprawia, ze nie popadam w marazm, stagnację, tylko muszę nieustannie się aktywizować, mobilizować, uczyć, co mam nadzieję sprawi, że nie dotknie mnie syndrom wypalenia zawodowego. Codzienny kontakt z małymi, słabymi, potrzebującymi wsparcia dziećmi sprawia, że staję się uważniejsza, czujniejsza, bardziej spostrzegawcza, empatyczna. A więc mam nadzieję, że staję się po prostu lepszym człowiekiem. W dniu mojego święta życzę sobie i innym koleżankom siły, mocy, mobilizacji, by jak najefektywniej i najskuteczniej pomagać naszym małym podopiecznym.