W czasach mojego dzieciństwa i nastoletniej młodości Bałtyk wydawał się czymś odległym, wyczekanym, dostępnym tylko w porze letniej. Prawie co roku jeździłam z rodzicami na wakacje nad polskie morze. Zawsze na dwa tygodnie. Moja mama bardzo wierzyła w magiczną moc uzdrawiającą nadmorskiego powietrza, wdychanego jodu. Miała nadzieję, że może tym razem wzmocnimy się, nabierzemy większej odporności na nowy rok szkolny i będziemy mniej chorować. Dlatego, dla naszego, mojego i mojej siostry, dobra, kazała nam przesiadywać nad morzem całe dnie, by jak najwięcej nawdychać się życiodajnego jodu. ,,Za moich czasów” nad morzem było zawsze bardzo tłoczno (choć teraz też tak jest), bo większość ludzi spędzała wakacje w Polsce, do tego gorąco (bo wtedy lato to było prawdziwe lato, czyli niekończące się fale upałów), a jakoś nikt nie wpadł na pomysł, żeby na kocu, bez namiotu, bez parasola, animować dzieci, zabierać dla nich gry, kolorowanki, piłki, książeczki (jak ja to mam w zwyczaju z własnymi dziećmi); jakby przesiadywanie całe dnie na plaży i gapienie się w morze, samo w sobie było atrakcją. Trzeba przyznać, że w czasach mojego dzieciństwa woda w morzu była zdecydowanie cieplejsza niż obecnie, więc kąpanie się w nim było główną i tak naprawdę jedyną atrakcją. Wspomnienie żaru z nieba, tłoku, hałasu, ciągłego przesiadywania na plaży ku zdrowotności, sprawiły, że w dorosłym życiu o plaży i morzu myślałam z dużą niechęcią i wraz z mężem zawsze obieraliśmy inny kierunek na wakacje. Do czasu, aż pojawiły się dzieci… Wtedy uaktywnił mi się wdrukowany wzorzec, że jak ma się małe dzieci to trzeba nad morze, bo jod, bo świeże powietrze, bo piasek. No i przez lata jeździliśmy nad morze, gdzie pogoda była zmienna, gdzie nie zawsze dało się kąpać w morzu, bo wiatr, bo sinice, gdzie plaża bez skrawka wolnej przestrzeni podzielona była na małe strefy kolorowymi parawanami. Do czasu, aż łamiąc konwencję i stare nawyki pojechaliśmy nad morze najpierw zimą, potem wiosną, ostatniej jesieni i w tegorocznej wiośnie.
I to było nasze odkrycie życia. Bo nagle okazało się, że plaże są puste, czasami spacerując brzegiem morze nie spotkaliśmy nikogo; że przyjemnie jest odbywać długie, kilkunastokilometrowe spacery wzdłuż linii brzegowej kiedy jest chłodno, wilgotno, wietrznie, a piasek mokry, zwarty i ubity. Nawet nasze dzieci dawały radę odbywać pięciogodzinne wyprawy. Że szum morza koi nerwy. Nigdy wcześniej letnią porą nie widziałam takiej różnorodności ptaków, a tu nagle klucze kormoranów podrywały się do lotu, łabędzie parami pokonywały fale lub zwartą grupą nisko latały nad wodą. A w czasie naszego ostatniego pobytu pierwszy raz w życiu widziałam fokę pływającą w morskiej toni. I to nie w fokarium, zoo czy jakimś rezerwacie, ale w morzu, na wolności. I mamy nawet na to dowód – nagrany film i zdjęcia. I tylko jesienią i wiosną widziałam wysyp muszelek różnorodnej wielkości, kształtu i koloru, a także lub przede wszystkim bursztynów. I najczęściej trafiały nam się jakieś drobiazgi, bursztyny mikroskopijnej wielkości, ale w czasie naszego ostatniego pobytu (dosłownie tydzień temu) mój mąż znalazł dwa reprezentatywne okazy. Ponadto wszechogarniający spokój, cisza, kojący oczy bezkres wody. Kiedy po 9 dniowym wypadzie wróciliśmy do domu, kakofonia wielkomiejskich dźwięków zalałam nam uszy, do tego stopnia, że nawet moje dzieci czuły się przytłoczone hałasem (,,mamo, tu nawet wrony za głośno kraczą”).
I na pewno nie doświadczylibyśmy takiej jedności z naturą w porze letnich wakacji. Na pewno nie dane byłoby nam niemal z bliska podglądać przyrodę, spotkać fokę swobodnie pływającą w morzu. Przez wiele lat zapętliliśmy się w spirali utartych schematów, jak lato, to urlop, jak urlop to morze. I tak od lat. Aż w końcu gnani ciekawością, jak wygląda morze zimą, dokonaliśmy epokowego odkrycia. Że można inaczej, nawet lepiej, fajniej, wartościowo, sensualnie spędzić czas, odetchnąć pełną piersią, nacieszyć się sobą i jednocześnie doświadczyć wyłączności, samotności, wyjątkowości. I tak jest w życiu – zabiegani, w potrzasku kieratu dnia codziennego nie potrafimy zmienić biegu dnia, przystopować i zastanowić się czy nie lepiej czegoś zmienić. I tak jest w terapii – mamy swoje doświadczenia, utarte metody pracy, które kiedyś się sprawdziły więc bezrefleksyjnie wplatamy je w plany terapii, wtłaczamy w nie każde dziecko. Najczęściej niechcący, nie ze złej woli, nienaumyślnie. Po prostu tak nas nauczono wiele lat temu, tak pracowaliśmy latami i tak będziemy robić nadal. A czasami warto przystopować. Zaczerpnąć oddechu, przyjrzeć się z dystansu czy nasze działania przynoszą zamierzony efekt, czy nadal mają sens, czy służą każdemu dziecku z osobna. Czasami warto zasugerować zmianę terapeuty, aby ktoś ze świeżym spojrzeniem, otwartą głowa, bez uprzedzeń, na nowo spojrzał na dziecko i odkrył w nim to, czego my nie dostrzegaliśmy. Jakiś czas temu nauczyłam się nie rozpatrywać w kategorii porażki tego, że z jakimś dzieckiem zatrzymałam się w postępach terapeutycznych, że nie idzie, nie żre, nie iskrzy, jak kiedyś. Bo z upływem czasu tracimy ostrość widzenia, świeżość spojrzenia. I dla dobra dziecka warto jest oddać dziecko pod opiekę innej koleżanki, drugiego specjalisty, który na nowo zachwyci się naszym podopiecznym, który odkryje w nim nowe mocne strony, sfery najbliższego rozwoju i nada nowy bieg terapii. Warto zmieniać nawyki i przyzwyczajenia, by się rozwijać, by iść do przodu, i by zobaczyć fokę w jej naturalnym środowisku, a nie tylko w sztucznych warunkach imitujących normalność.