W stronę Milele

przez | 7 stycznia, 2025

Po świętach całą rodziną wybraliśmy się do kina na przygody legendarnego Króla Lwa. Główny bohater w wyniku splotu nieprzewidzianych okoliczności w młodym wieku stracił kontakt z rodzicami. Wcześniej jednak matka zdążyła mu przekazać życiową radę, by podążał w stronę słońca, by dotrzeć do idyllicznej krainy Milele, w której panuje ład, harmonia, zgoda. Aby jednak odkryć drogę do ziemi obiecanej należy wykazać się wyjątkowymi cechami, które są niezbędne w tej trudnej wędrówce, takimi jak hart ducha, odwaga, empatia, uczciwość. Nie będę zdradzać zakończenia, ale skoro jest to film familijny, wiadomo, że musi się skończyć dobrze.

Wykorzystując korzystny układ dni wolnych w kalendarzu, zrobiliśmy sobie dłuższy urlop i wyruszyliśmy w stronę naszego upragnionego Milele – miejsca, gdzie mogliśmy spędzić czas razem, odpocząć, zregenerować siły po trudnym roku, ale też aktywnie spędzić czas na świeżym powietrzu, a przy okazji doświadczyć czegoś nowego. Nasz wybór padł na Saksonię. Kot został u babci, pod najlepszą opieką. Teściowa otwiera nie tylko przed nim serce, ale też swoją szafę, gdzie może leżeć do woli na miękkim kocyku. W domu nie ma takich możliwości, bo systematyczne odkłaczanie ubrań nas przerosło. A wiadomo – nie ma jak u babci.

W drodze do naszego Milele od samego rana towarzyszyło nam słońce, którego ostatnio było jak na lekarstwo. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że obrany kierunek był tym właściwym. Zamieszkaliśmy w Miśni, która przede wszystkim słynie z produkcji najstarszej w Europie porcelany. To był magiczny tydzień. Gdzie nie poszliśmy, w każdym miejscu, mniejszej lub większej miejscowości nadal trwały bożonarodzeniowe jarmarki. Lokalni mieszkańcy już od południa zbierali się na placach, stali przy stolikach spożywając zakupione jedzenie, gadali, śmiali się, grzane wino lało się strumieniami. Większość sklepów (poza dużymi sieciówkami) było pozamykane, bo mieszkańcy nadal odpoczywali, relaksowali się. Niemalże każde okno w mijanych kamienicach, blokach czy domach było świątecznie przystrojone. Cała ta atmosfera luzu, świętowania, sprawiła, że straciliśmy poczucie czasu, że całe otoczenie wydawało się odrealnione, magiczne, nierzeczywiste. Przestaliśmy odliczać czas, nie wiedzieliśmy, jaki jest dzień tygodnia. Liczyliśmy tyko kroki, bo atrakcji do zwiedzania nie brakowało. Miśnia – małe miasteczko z urokliwą starówką, malowniczym zamkiem, a przede wszystkim fabryką i muzeum słynnej porcelany – podbiła nasze serca. Okazało się, że w XXI wieku, gdzie sztuczna inteligencja przenika do niemalże każdej dziedziny naszego życia, jest miejsce, gdzie nadal stawia się na ręczną robotę, gdzie każda sztuka porcelany od małego talerzyka, po olbrzymią wazę jest wyrabiana i ozdabiana ręcznie. Gdzie czynnik ludzki jest stawiany na piedestale, gdzie różnorodność w jednolitości jest wskazana, gdzie każdy element serwisu obiadowego jest taki sam, a jednak nieznacznie inny, bo ludzka ręka nie wykona dwóch takich samych rysunków, mimo ustalonego wzoru.

Udało nam się zwiedzić Drezno – stolicę landu, ale także miasto całkowicie zburzone przez aliantów w odwecie za zniszczenia, jakich dokonali hitlerowcy w wielu miastach europejskich. Miasto, które odbudowywało się całymi dziesięcioleciami, bez pośpiechu, by odtworzyć kunszt, przepych i majestatyczność, tego wszystkiego, co było przed atakiem. Miasto, które tak docenia swoich mieszkańców, które oddało hołd cywilom poległym w atakach, że w najważniejszej katedrze umieściło kontrowersyjną Pietę – Matkę Boską Bolejącą, która w swych ramionach trzyma nie zmarłego Syna, a zbolałe, zburzone miasto. A całość wykonana jest, a jakże z miśnieńskiej porcelany. Można mieć różne zdanie na temat celowości i zasadności alianckiego nalotu, ale przejmujące jest to, że to ludzie, ich cierpienie, strach, lęk zostało podniesione do rangi największego cierpienia, któremu musiało ustąpić nawet to boskie, i które wymagało należytego hołdu.  Bo wiadomo, w każdej wojnie najbardziej cierpią cywile, niewinni ludzie.

Największe wrażenie zrobiła na nas kraina zwana Szwajcarią Saksońską – górskie bloki skalne wznoszące się wzdłuż Łaby, otoczone lasami. Panujące wówczas przeraźliwe zimno, wiejący wiatr podkreślały tylko surowość tego miejsca, potęgowały uczucie naszej marności wobec siły samej przyrody. Wzmagały jej nierzeczywisty, bajkowy charakter. Oczarowani zatopiliśmy się w tych krajobrazach, tracąc wszelkie poczucie czasu, rzeczywistości. Trudno oddać słowami to, co czuliśmy. Zatopieni w naturze napawaliśmy się poczuciem jedności, bliskości, szczęścia. Dotarliśmy do Milele.

W nadchodzącym roku mam nadzieję, że będę kontynuować drogę do Milele, że nie stracę go z oczu, że wykrzesam z siebie wszystkie pożądane cechy, by nie zaprzepaścić tego, co oferuje, skoro już udało mi się doświadczyć jego magicznej mocy – odprężenia, relaksu, błogostanu, równowagi psychicznej i fizycznej, balansu i dystansu do świata. I wiem też, co mi osobiście pomoże, by utrzymać właściwy kierunek. Na pewno wiara – w siebie, we własne możliwości, umiejętności, kompetencje, intuicję. To pozwala dokonywać właściwych wyborów, bronić swojego zdania, nie poddawać się przeciwnościom. Ale też wiara w ludzi, że jednak więcej jest na świecie ludzi dobrych niż złych. Pracując z ludźmi i dla ludzi nie można pozbawiać się tej wiary, bo łatwo można się wypalić. Zawsze, jak kogoś nowego poznaję zakładam z góry jego dobre intencje. Nie zawsze mam rację. Zawód bardzo boli. Ale nie chcę żyć w ciągłym lęku, że ktoś chce mi zaszkodzić, wykorzystać. Nie chcę być nieustannie podejrzliwa, nieufna, sceptyczna, bo to prowadzi do zgorzknienia, bycia nieszczęśliwym. Wolę za każdym razem zaryzykować. Aby osiągnąć moje Milele już wiem, że potrzebuję też miłości. Przede wszystkim najbliższych. I choć nie zawsze jest łatwo, moja rodzina jest mi potrzebna do życia jak tlen, napędza mnie do działania, inspiruje do pracy, utrzymuje w równowadze, pokazuje co jest ważne, a co ważniejsze. Dlatego będziemy nadal podróżować tak często, jak się da, bo wtedy jesteśmy ze sobą blisko, całą dobę, cieszymy się swoim towarzystwem. Ale też ważna dla mnie jest nie tyle miłość, co prawdziwa przyjaźń. Potrzebuję mieć wokół siebie ludzi, z którymi się naprawdę przyjaźnię, którym mogę stuprocentowo zaufać. Na szczęście mam takich. Przed którymi nie muszę kreować siebie samej, swojego życia na barwniejsze niż jest. Gdzie nie muszę być zawsze wszystkowiedząca, ale mogę przyznać się do swojej niewiedzy i czerpać z wiedzy bliskich, gdzie nie zawsze muszę być super silna i zaradna, ale mogę okazać też słabość, gdzie nie zawsze muszę tryskać humorem, ale mogę też wyartykułować swoje wątpliwości, dylematy zawodowe, jak i prywatne, rodzinne, człowiecze. Gdzie mogę przyznać się do poniesionych porażek, ale także z dumą opowiedzieć o swoich sukcesach. I równie ważna – nadzieja – że  nigdy nie jest tak źle, jak by się wydawało, że zawsze jest jakieś rozwiązanie, że nie ma tego złego, że zmiany przynoszą korzyści i siłę. W nowym roku życzę każdemu, by potrafił zdefiniować swoje Milele, by dowiedział się, czym ono dla niego jest i by znalazł w sobie siłę i moc, by je osiągnąć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *