Ostatnio idąc z moimi córkami na niedzielny spacer ze zdziwieniem dostrzegałam, że na gałęziach krzewów zaczynają pojawiać się małe, zielone listki. Wiosna pacha się do nas w styczniu, a my myślami nadal jeszcze jesteśmy w zimie, wracamy wspomnieniami do naszego świątecznego wypadu i pobytu u naszych zaprzyjaźnionych gospodarzy w Wiśle. Jednak taki odpoczynek daje przysłowiowego kopa na następne tygodnie. Mimo, że od razu po powrocie wpadliśmy w wir codzienności, obowiązków, powinności, to jednak o grudniowym zniechęceniu nie ma już mowy. Mimo, że znowu krótko śpimy, to organizm się nie buntuje i dzielnie znosimy wymagania szarej rzeczywistości. Jednak magia odpoczynku działa 🙂 Nie rzucam słów na wiatr (patrz poprzedni post). Także nasze dzieci nasycone naszą nieustanną obecnością spędzają głównie czas same ze sobą, razem się bawią, wygłupiają, budują z klocków, dzięki czemu można nadgonić zaległości w pracy i w domu.
Poza tym, że w Wiśle odpoczęliśmy, integrowaliśmy się mocno, przejadaliśmy się, ale i dużo się ruszaliśmy. Miałam także czas na liczne obserwacje logopedyczne i nielogopedyczne głównie naszych dzieci. Pobyt ten po raz kolejny uświadomił mi, jak dzieci (nie tylko moje, ale one są moim polem doświadczalnym i materiałem eksperymentalnym) są niezwykle kreatywne, pomysłowe, zachwycone codziennością, wręcz ją kontemplują. Wystarczy tylko limitowany dostęp do telefonu lub tabletu, a nielimitowany do nas, ruchu, zabawy i świeżego powietrza.
W ciągu naszego tygodniowego pobytu mąż ze starszą córką zaplanowali dłuższy pobyt na nartach biegowych, postanowili się wybrać w dłuższą trasę. Planowany czas wyprawy wynosił dwie godziny. Ponieważ moja młodsza córka już dzień wcześniej narzekała, że już zmęczona bieganiem na nartach, doszłam do wniosku, że my jednak nie pójdziemy z nimi w trasę, bo pewnie nie dojdziemy, a znając charakter mojej młodszej córki może być tak, że się zaprze i oznajmi, że ona już nie chce jeździć i co ja z nią pocznę godzinę lub półtorej na Kubalonce w oczekiwaniu na przybycie naszych narciarzy. Zapobiegawczo oznajmiłam, że my sobie spędzimy ten czas razem kręcąc się na terenie naszego gospodarstwa. Moja młodsza pociecha była przeszczęśliwa – i że ominie ją wysiłek, i że spędzimy ten czas tylko we dwie. Ja natomiast pomyślałam sobie, co my będziemy robić w sumie trzy godziny kręcąc się jedynie po niewielkim terenie. I jak zwykle nie doceniłam swojego dziecka. Otóż następnego dnia okazało się, że dwie, trzy godziny to i tak za mało na zrealizowanie wszystkich planów.
Nasz wspólny czas rozpoczęłyśmy od obowiązkowej wizyty u królików. Na podwórzu bowiem stoją klatki z królikami. Oczywiście ku utrapieniu chyba wszystkich rodziców, ponieważ codziennie wałkowany był temat posiadania królika. Wracając do królików okazało się, że podziwiając je moja córka traciła poczucie upływającego czasu. Ona potrafiła tylko stać i werbalnie się zachwycać ,,o jaki śliczny, ale qiucio, mmmm, aaaa, och” i tak bez końca; podtykać przez kratki klatek pojedyncze źdźbła siana, próbować je głaskać. A już jak tylko w jednej klatce z siana wygrzebały się małe króliczki i zaczęły się przepychać i baraszkować w klatce to już koniec. Dla porównania ja już zdążyłam sobie pooglądać króliki, pozachwycać się papugami w obok stojącej klatce, pogadać sobie z gospodarzami krzątającymi się po podwórku, w końcu sprawdzić pocztę, przejrzeć najnowsze wiadomości na portalach, pogapić się niebo, ponudzić, potupać dla rozgrzewki, a moje dziecko jak gdyby nigdy nic stało nadal i się zachwycało. Bojąc się, żebyśmy nie wrosły w ziemię, nie odmroziły sobie stóp musiałam zachęcić moją córkę do wykonania zdecydowanych ruchów.
Kolejnym punktem programu była jazda na sankach na pole. Na polu stał ulepiony dzień wcześniej przez nas bałwan i jak się okazało wymagał udekorowania. Więc kolejne pół godziny zajęło nam ,,upiększanie” bałwana. Wszystkie pomysły moje i swoje własne moje dziecko przyjmowało z wielkim entuzjazmem. Tak więc bałwan został ozdobiony kolejnymi małymi kuleczkami imitującymi falbanki, obłożony kamykami mającymi zastępować cekiny, jak w sukience, zyskał oczy, nos i nieco przetrzebionej fryzurki zrobionej ze znalezionej niewielkiej kępki trawy. Wszystkie nasze podejmowane działania były podkreślane okrzykami entuzjazmu mojej córki. Ciągle tylko rozlegały się ,,ochy” i ,,achy”. Niesamowite, ile entuzjazmu dzieci są w stanie z siebie wykrzesać, ile posiadają w sobie zdrowej, niepohamowanej radości.
Kolejnym punktem programu był spacer pod górę do nieopodal znajdującego się lasku. Dla mnie i owszem to był spacer, dla mojego dziecka okazał się być niezwykle fascynującą wyprawą, powodem do przeprowadzana kolejnych eksperymentów. Ja oczywiście szłam ścieżką, moje dziecko równolegle ze mną – polem. I co rusz badała głębokość zasp, zastanawiała się dlaczego tu głębiej a tu płycej. Do płynącego wzdłuż ścieżki strumyka wrzucała początkowo małe ilości śniegu – tyle ile zdołały nabrać małe jeszcze rączki. Zastanawiała się czy zdoła zatamować bieg wody w strumyku śniegiem – okazało się, że jednak nie, śnieg się rozpuszczał i cała blokada rozpływała się w nicość. Córka zaczęła więc znosić coraz większe patyki, potem niewielkie gałązki w nadziei, że uda jej się tym razem jednak powstrzymać nurt. Mimo, że gałęzie wpadały, nurt je porywał, a ona wyciągała kolejne wnioski.
Następnym zadaniem do realizacji była zabawa na placu zabaw. Posiadłość naszych gospodarzy nie jest wielka, ale połowa z niej jest przeznaczona na duży plac zabaw dla dzieci, na którym jest wiele sprzętów i to nie takich masowo produkowanych, tandetnych, plastikowych w pstrokatych kolorach, ale pięknych huśtawek, zjeżdżali, domków drewnianych, estetycznych. Widać, że gospodarze mają przede wszystkim na względzie dobre samopoczucie swoich gości i ich dzieci. Plac zabaw jest pięknie udekorowany doniczkami z kwiatami w lecie, w zimie karmnikami dla zwierząt oraz domkami dla owadów. Głównym punktem placu zabaw jest tyrolka, która została przez moją córkę przemianowana na konia i bawiłyśmy się, że ja jestem jej trenerką a ona uczy się jazdy konnej, potem startuje w wyścigach, a ja jej kibicuję, wspieram i udzielam wskazówek. Potem obie urządzałyśmy wyścigi: kto będzie pierwszy na mecie – ja biegnąc czy ona jeżdżąc na tyrolce.
Czas nam biegł niepostrzeżenie, dlatego właśnie, że moja córka ciągle miała nowe, odkrywcze pomysły. Nie stała w miejscu niezadowolona, że zimno, że wieje, że co ona ma robić skoro nie ma akurat na naszym terenie żadnych innych dzieci. Tylko tryskała entuzjazmem, zachwycała się przyrodą, podziwiała zwierzaki, puszczała wodze swojej fantazji i wymyślała dla nas kolejne zabawy.
Wydaje mi się, że nie doceniamy naszych dzieci, że niechcący ograniczamy ich pole wyobraźni, zainteresowań do wymiarów ekranu tabletu albo jeszcze mniejszego w wymiarach ekranu smartfona. Systematycznie minimalizujemy ich świat do wirtualnych, nieprawdziwych doświadczeń, pozwalamy na ich bezruch, gdy godzinami siedzą przykute do monitora, upośledzamy ich kontakty społeczne, bo nie raz widziałam na czym polega spotkanie rówieśników, każde siedzi obok siebie z telefonem i gra w swoją grę.
Nasze dzieci mają w sobie tyle entuzjazmu, ciekawości świata, chęci eksplorowania otoczenia, doświadczania, poznawania, dotykania, pytania, a my to wszystko im zabieramy i dajemy małe pudełko, które każe klikać w wybrane aplikacje, ikonki, zgodnie z instrukcją, bez dania mu szans na rozwój jego indywidualności, wrażliwości i osobowości.