Moja starsza córka od zawsze była typem zdolnym, ale pracowitym. Po tacie ma genetyczne predyspozycje do logicznego myślenia, matematyka nie stanowi dla niej problemu, podobnie, jak obsługa komputera. Nawet ma za sobą pierwsze próby programowania. Od jakiegoś czasu wykazała zainteresowanie i smykałkę do języków obcych. Coraz sprawniej włada językiem angielskim i hiszpańskim. Ale te wszystkie jej sukcesy, na kolejnych polach, okupione są systematyczną i mrówczą pracą. Zresztą już w dzieciństwie moja starsza latorośl lubiła zajęcia podłogowe, stolikowe, była cierpliwa i wytrwała. W wielkim skupieniu budowałe wieżę z klocków, jak i słuchała czytanych jej książek. Za to moja młodsza córka jest z tych, o których mówi się, że zdolna, ale leniwa. Dyplomatycznie mówiąc do nauki ma dość swobodny stosunek. Uczy się tyle ile musi, nic ponadto. Zawsze ma reakcje obronne na moją sugestię, że może powtórzymy tabliczkę mnożenia albo odpytam ją z angielskich słówek. Przy odrabianiu lekcji głównie podpiera strudzona głowę i konsekwentnie ziewa przez cały czas przy wykonywaniu pracy domowej. Zawsze, jak jestem świadkiem jej odrabiania lekcji muszę sobie zaparzyć kawę. Widok znudzonego i zmęczonego dziecka działa na mnie osłabiająco.
Moja starsza córka zawsze poważnie traktuje swoje szkolne obowiązki, nie lubi się spóźniać, zarywać poszczególnych lekcji. Młodsza – pakuje plecak w biegu wrzucając beztrosko do niego wszystkie rzeczy w zasięgu jej wzroku; potem okazuje się, że w plecaku najważniejsze jest lusterko i bezbarwna pomadka do ust (ale kiedyś pani nauczycielka potrzebowała lusterka do jakiegoś doświadczenia i okazało się, że ona jako jedyna była w stanie pomóc). Poza tym młodsza uczy się mimochodem, przy okazji, nie poświęcając nauce należytej uwagi.
Moja starsza córka jest bardzo przewidująca, mierzy siły na zamiary. Nigdy nie chce podjąć się czegoś, czemu, jej zdaniem nie podoła. Może to nie jest w każdej sytuacji dobre, bo różne okazje jej przepadają i nie doświadcza czegoś nowego, ale też nie przeżywa niepotrzebnego rozczarowania. Młodsza – nie kalkuluje, nie przelicza, nie planuje, idzie na żywioł, bierze życie takim, jakie jest. Potrafi zamówić sobie wielce skomplikowany zestaw klocków LEGO do składnia, na nasze pytanie, a co będzie, jak nie da rady złożyć okazałej budowli, to ona zawsze beztrosko mówi, że siostra za nią zbuduje, a ona będzie się tylko bawić.
Starsza, jak już się wciągnie w dany temat, to jest na nim sfokusowana bez reszty. Obecnie od roku czyta sagę o kotach, które przejawiają cechy i zachowania ludzi. Ma już wszystkie tomy z te serii, już nawet czyta je w oryginale, bo nie wszystkie części zostały przetłumaczone z języka angielskiego; gada o tym zawsze i wszędzie; rysuje koty. Młodsza – wszystko bardzo powierzchownie, jak czyta to kilka książek na raz. I o dziwo doskonale wie, co w której się dzieje i na jakim wątku skończyła lekturę.
Starsza ma plan, że zaraz po liceum idzie na studia do innego miasta, będzie się usamodzielniać; ma wizję swojej przyszłości. Młodsza już dawno temu mnie poinformowała, że zamierza do końca życia mieszkać z nami, a jak przyjdzie na to pora to i z mężem i dzieciakami. I żeby nie było, ja się będę nimi zajmować, bo nią też zajmowała się babcia, jak ja pracowałam. Czyli muszę spłacić swój dług.
I niby dzieci tych samych rodziców, podobnie wychowywane, a tak całkiem różne. Już kiedyś nawet o tym pisałam, bo cały czas fascynuje mnie ta ich różnorodność; inność; nie tylko różniąca je od siebie, ale także ich indywidualizm mimo naszych starań, by je wychować w podobnym duchu i trochę na nasz obraz i podobieństwo. Zachwycam się nimi cały czas, zadziwiam, przyglądam z zachwytem, choć nie zawsze jest łatwo, prosto.
Ale zmierzając do meritum mojego wywodu, to zawsze mi uświadamia, jak dzieci się od siebie różnią, jak odbiegają od naszych wyobrażeń; naszych wizji, chęci i pragnień. Moje własne dzieci pokazują mi, ze nie ma idealnych osobników, a tym samym, że nie ma idealnego wzorca pacjenta / klienta / podopiecznego. Nie zawsze każde dziecko reaguje na nas pozytywnie, nie zawsze każde wchodzi z nami w kontakt, podejmuje współpracę. Czasami musimy naprawdę się napracować, by zdobyć zaufanie dziecka, czasami robimy w terapii jeden krok do przodu, by następnie zrobić dwa w tył w naszych relacjach. Czasami się bardzo natrudzę, nagłowię, jak przygotować atrakcyjne zajęcia, by jednak pobudzić i utrzymać uwagę ,,trudnego” pacjenta, a on wchodzi do gabinetu i od progu popłakuje ,,ale ja nie chcę”. Czasami dziecko przyjdzie na terapię trzy razy, a następnie jego rodzice bez słowa rezygnują z dalszych zajęć. I wtedy przyznaję, że mimo wieloletniego doświadczenia zawodowego, tracę wiarę we własne siły; zaczynam szukać winy w sobie, a nawet, czuję się zniechęcona, mam kryzys, poddaję się zwątpieniu, bo przecież zawsze się przykładam do mojej pracy, poświęcam wiele godzin na opracowanie materiałów, pomocy, atrakcyjnych gadżetów.
Ale potem patrząc na moje dzieci, na ich czasami nieprzewidywalne reakcje, zachowania w różnych granicznych momentach, uświadamiam sobie, że każde dziecko jest wartością same w sobie, indywidualnością, innością. Niektóre potrzebują więcej czasu na okazanie zaufania, niektóre muszą sprawdzić na ile mogą sobie ze mną pozwolić, niektóre nigdy ze mną nie podejmą współpracy. Ważne jest wtedy żeby okazać takiemu dziecku szacunek, starać się go zrozumieć, jeżeli mamy na to wpływ, polecić innego terapeutę, jeżeli nie, przepracować sobie w głowie, że takie sytuacje się zdarzają. Rodzice mają wybór, a ja nadal będę robiła swoje i pomagała innym tak jak tylko potrafię najlepiej.
Bo różnorodność jest potrzebna, jest też zaskakująca, fascynująca i stanowi nie lada wyzwanie.