W czasie moich studiów polonistycznych na jednym z przedmiotów zwanym poetycko Poetyką (bardzo poważny przedmiot trwający 4 semestry i kończący się bardzo trudnym egzaminem) uczyliśmy się o regułach konwersacyjnych Paula Grice’a. Ten sam temat stanowił jedno z zagadnień na studiach logopedycznych, na których rozważaliśmy zasady poprawnego dyskursu, skutecznej komunikacji interpersonalnej. W skrócie za Wikipedią zasady te brzmią następująco:
– maksyma ilości (informować w ilości stosownej do celu konwersacji)
– maksyma jakości (podawać informacje prawdziwe);
– maksyma odniesienia (mówić to, co istotne dla tematu rozmowy);
– maksyma sposobu (mówić jasno i zrozumiale).
Czyli podsumowując: mówić krótko, jasno, zrozumiale i prawdziwie.
Coraz bardziej mam wrażenie, że owe zasady to tajemna wiedza znana nielicznym albo na tyle archaiczna, że powoli jest wypierana ze świadomości ludzi. I nawet nie mówię, że wszystkich ludzi, ale przede wszystkim od tych, od których takiej wiedzy i umiejętności byśmy oczekiwali – wszystkich humanistów, dziennikarzy, polityków, komentatorów.
Jesteśmy w bardzo szczególnym momencie wydarzeń światowych i lokalnych. Do tej pory żyliśmy we względnym spokoju materialnym, konsumpcyjnym, zdrowotnym, politycznym i kulturowym. Nagle wszystko to, co sobie ceniliśmy lub bezwiednie posiadaliśmy zostało zagrożone. Za naszymi plecami czai się wróg, którego nie widać, nie słychać, podstępny, najgorszy z możliwych. Wróg, który nie tylko dybie na nasze zdrowie, ale przede wszystkim na nasz spokój ducha. Wróg, który sprawia, że trudno teraz uznać nasze życie za spokojne, normalne, kiedy ciągle żyje się w poczuciu zagrożenia. I już nie tylko chodzi o to, że możemy ponieść uszczerbek na zdrowiu, zostać wyłączeni na tydzień, miesiąc z codziennego i zawodowego życia, ale nie pozwala nam planować, wybiegać myślami w przyszłość, marzyć, bo z dnia na dzień plany zostają brutalnie zmienione, przerwane, zburzone. Przyznam się szczerze, że mi ostatnio trudno żyje się z tą świadomością, przygniata mnie ona, osacza, zabiera jasność myślenia, marzenia, nawet wenę twórczą.
Do tego nieustannie zewsząd dostajemy sprzeczne informacje – jest źle, nie tak źle, tego nie można, ale trochę można; trzeba się bać, nie ma się aż tak bardzo czego obawiać itp. Trudno znaleźć jakość w tych przekazach i komunikatach. Wszystkie najważniejsze komunikaty pływają w sosie dodatkowych przekazów słownych, pustosłowia, daleko idących deklaracji, obietnic, które na zdrowy rozum nie mogą znaleźć pokrycia w rzeczywistości, ale jak już pisałam wcześniej obiecać można wszystko. Nikt nie bierze odpowiedzialności, rozkłada się ją na wielu ludzi, w razie czego trudno będzie wskazać winnego, a właściwie, kiedy ma się dostęp do mikrofonu to bardzo łatwo jest wskazać kozła ofiarnego, szczególnie kiedy ten jest na posterunku, zajęty swoją pracę, skupiony na pomaganiu chorym, słabszym.
Wydaje mi się, że my, jako społeczeństwo, już dawno przytępiliśmy swój zmysł zdrowego rozsądku, uwagi, skupienia na tym, co mówią do nas inni. Jeszcze długo przed pandemią straciliśmy instynkt samozachowawczy. Bo przecież każdego dnia nadmiar wyboru nas osacza, przytłacza, upośledza naszą decyzyjność. Od rana wylewa się na nas nadmiar kanałów telewizyjnych do wyboru, nadmiar programów informacyjnych, nadmiar prezentowanych wielkich talent show od śpiewania, tańczenia, prezentowania swojej sprawności, tężyzny i wiedzy. Nadmiar reklam, które osaczają nas w radiu, telewizorze, na ulicy, w sklepach, w Internecie. My nawet sami nie chcemy uczestniczyć w tym natłoku, a nagle mailowo przychodzi do mnie reklama sklepu obuwniczego z propozycją butów skrojonych na rozmiar mojej stopy i rzekomo pod mój gust, kiedy ja nawet nie potrzebowałam nowych butów…
Nadmiar rzeczy do wyboru osłabia, zniechęca. Bo człowiek chce kupić fajną i ciekawą książkę dla dziecka, interesującą grę, pluszowego konia (bo akurat takie jest jego aktualne zainteresowane) i dostaje katalog kilkudziesięciu a czasami kilkuset produktów. I jak tu dokonać trafnego wyboru. Od lat żyjemy w takim natłoku słów, rzeczy, ludzi, nawet nie zauważamy, że nas to powoli zalewa, przygniata, spłyca oddech, dusi, otępia. Może dlatego nie zwracamy uwagi na to, co kto mówi, bo słów z każdej strony płynie wiele, może dlatego tak rzadko rozliczamy innych z nieścisłości, półprawd, paraprawd, które nam się objawia, może my już przestaliśmy oczekiwać jasnej, rzetelnej, czytelnej informacji. Może wszystkie zasady Grice’a odeszły do lamusa, a my nawet się nie zorientowaliśmy. Może stały się passe, reliktem, nad którym biedzą się studenci filologii i logopedii.
A wystarczyłoby, żebyśmy mówili do siebie otwartym jasnym tekstem, bez zbędnych ozdobników, sałatki słownej, która nic istotnego nie wnosi. Uważam, że nawet najgorsza prawda powiedziana w sposób uczciwy, rzetelny, empatyczny sprawia, że mimo początkowego szoku, niedowierzania, negacji w końcu mobilizuje, oswaja tragedię, pozwala łatwiej przejść przez żałobę. Może gdybyśmy teraz dostali jasną, rzetelną informację jako społeczeństwo, bardziej byśmy się zjednoczyli do wspólnej walki, łatwiej byśmy się poddali narzuconej dyscyplinie i rygorom. Jednakże przez lata byliśmy ćwiczeni w rzucaniu słów na wiatr, zrzucaniu odpowiedzialności na innych, obrażaniu, dzieleniu, hejtowaniu, że nagle trudno się zebrać w sobie i działać solidarnie.
I jeszcze jeden cytat z podręcznika logopedycznego, a nie do nauki biologii:
,,Wszystkie organizmy, aby przetrwać i wydać potomstwo, muszą interpretować zachowania innych, zwłaszcza drapieżników. Komunikowanie się między sobą i z innymi organizmami jest warunkiem przetrwania”.
PS. Wiecie, że istnieje jeszcze jedna zasada ,,Pollyanny”?: mówić tylko o rzeczach dobrych, przyjemnych, starać się dostrzegać tylko pozytywne aspekty codzienności. Ale o tym nawet nie mam śmiałości pisać. Brzmi tak niedorzecznie i niemożliwie do zrealizowania…