Ferie za nami. W tym roku były nietypowe jak na nas, ponieważ nie zaplanowaliśmy żadnego wyjazdu. Starsza córka pochłonięta przygotowaniami do egzaminów, a nawet bardziej treningami przed ostatnimi etapami konkursów przedmiotowych, wolała zostać w domu. Więc solidarnie z nią oboje z mężem też pracowaliśmy. Młodsza córka wyjechała na dwa tygodnie z domu.
Dwa tygodnie spędziła bez nas, ale w otoczeniu najbliższych. W pierwszym tygodniu była pod opieką babci i miała towarzystwo starszej kuzynki, w drugim – przygarnęła ją jej ciocia chrzestna i jej dzieci. Przez cały czas swojej nieobecności córka nie zadzwoniła do mnie ani razu. Po prostu nie miała czasu ani potrzeby. Wszystkie jej potrzeby i mniejsze i większe w obu domach były zaspokajane aż w nadmiarze. Dziadkowie chodzili z nią na długie spacery, bawili się w szkołę (zgadnijcie kto był surową panią nauczycielką ☺), babcia smażyła pyszne naleśniki, piekła pulchne drożdżóweczki. Z ciocią zaś robiła zakupy, chodziła do kina, na spacery. Kolejne dni wypełniała jej zabawa z młodszymi kuzynami, których pokoje są wyposażone we wszystkie zabawki świata. Oczywiście monitorowałam sytuację. Dzwoniłam co jakiś czas do mamy lub szwagierki wypytując o samopoczucie mojej córki. Ale z ręką na sercu może trzy czy cztery razy w ciągu tych dwóch tygodni. I nie dlatego, że jestem wyrodną, obojętną matką, która zrzuca z siebie odpowiedzialność za dziecko. Ale dlatego, że miałam pewność, że moje dziecko jest pod najlepszą z możliwych, opieką, że nawet dostaje więcej w tym czasie niż ja mogłabym jej zaoferować – całkowitą uwagę przez całą dobę, beztroską zabawę, serwowanie tylko ulubionych dań, brak wymagań, totalny luz bez żadnych konsekwencji.
I to, że moja córka w ogóle do mnie nie dzwoniła wcale nie napawało mnie trwogą ani szczególnie nie martwiło. Pozornie fakt ten mógłby źle świadczyć o naszych relacjach – że ona mnie nie kocha, nie jest ze mną mocno związana. Ale to tylko pozory. Bo mam nadzieję, że dostała od nas tyle miłości i wsparcia, że starczają jej one na czas, kiedy nas nie widzi, kiedy nas koło niej nie ma. Mam nadzieję, że ma w sobie tyle spokoju i pewności, że w domu nic złego się nie dzieje, że ona spokojnie może odpoczywać. Że ma w sobie taką zdrową pewność siebie, że wie, że sobie poradzi. Że wyposażyliśmy ją w takie umiejętności i kompetencje, że jak by się źle czuła, że jak by tęskniła, nie miała by w sobie oporów żeby o tym głośno mówić i domagać się powrotu do domu, a nie siedzieć cicho i cierpieć w samotności, żeby babci albo cioci nie zrobić przykrości. Mam nadzieję, że nasze dobre relacje z dziadkami, z ciociami, które podtrzymujemy i pielęgnujemy, owocują i pozostali członkowie naszej rodziny z wielkim oddaniem zajmują się naszą córką. Ba mam nawet przekonanie, że czasami z większym niż my bylibyśmy w stanie (bo wiadomo praca, stres, zmęczenie, obowiązki).
Moja starsza córka jest uzdolniona matematycznie. Udało jej się przejść kolejne etapy ważnych egzaminów konkursowych. Ja humanistka, nie mogą się nadziwić, że mam takie utalentowane dziecko. Podziwiam i ciągle jestem w zadziwieniu, że taka młoda jeszcze głowa potrafi rozwiązywać skomplikowane zagadki matematyczne. Pozornie – talent, który ułatwia wiele. Talent, który dostała w gratisie od Losu, Natury, Stwórcy, w genach po Tacie. Ale tylko pozornie. Bo sam talent nie przesądza o wynikach, nie ułatwia, nie otwiera bez problemu wszystkich drzwi. Talent bez ciężkiej pracy łatwo zaprzepaścić, roztrwonić. Talent, którego inni mogą zazdrościć, bo niby dlaczego jej się dostało, a nie innym. Pozornie. Myślę, że jej umiejętności to też skutek naszych zabiegów – wychowania bez telewizora, bez wszędobylskich teraz ,,ekranów”, świecących i grających zabawek. To owoc naszych starań – wielu godzin spędzonych na wspólnej zabawie, zakupie rozwijających zabawek, dostrzegania jej pasji i zainteresowań, podsycania naturalnej ciekawości świata. Bo dziecko pozbawione migających rozpraszaczy zaczyna eksplorować przestrzeń, interesować się otoczeniem, eksperymentować, dociekać, organizować sobie czas. I to nie przechwałki z naszej strony. Bo za tym stoją lata naszych starań, wielogodzinny czas na wspólnych zabawach, grach w planszówki, czytaniu książek przed snem, kiedy samemu było się już zmęczonym. W późniejszych latach – wielogodzinnych perswazji, że telefon uzależnia, zjada czas, ogłupia; argumentowania, że szkoda życia i czasu na śledzenie znajomych na FB czy Instagramie, kiedy to prawdziwe dzieje się tu i teraz. Ponadto sam talent nie uskrzydla, nie zachęca do pracy. To tylko pozory. Aby osiągać wyniki w konkursach trzeba włożyć w nie wiele pracy i wysiłku. Młody człowiek nie ma sobie motywacji wewnętrznej, aby sam z własnej woli usiąść i rozwiązywać zadania. Wiadomo trzeba wspierać, motywować, rozmawiać, przekonywać.
A jak już niejednokrotnie pisałam jestem humanistą – niepraktykującym polonistą, choć na bieżąco śledzę programy nauczania moich dzieci w tym zakresie. Staram się nie wtrącać w ich naukę, ewentualnie wspierać radą w razie potrzeby. Na szczęście udało mi się zaszczepić moim córkom miłość do książek i nie ma dnia żeby nie przeczytały choćby strony. Jako niedoszły polonista bardzo dbam o czystość języka, poprawność, odpowiedzialność za słowo. Uczę moje dzieci, że to, co się powie zostaje, wybrzmiewa, ma swoje reperkusje, może zranić, a może wznieść na wyżyny. Ale to tylko pozory, że jestem purystka językową. Bo np. bardzo lubię słuchać Maty (i to nie jest lokowanie produktu). Niektóre jego utwory bardzo mnie wzruszają, niektóre szokują, niektóre zaciekawiają. Ale też wiem, ze jest to głos pokolenia moich dzieci, że on wprost, bez owijania w bawełnę mówi, co go boli, co go wkurza, co go cieszy. Maty słucham kiedy nie ma moich dzieci w pobliżu, bo nie chcę ich szokować. Ale cenię sobie jego słowa i przemyślenia.
Dużo tych pozorów, złudzeń, fałszywych przekonań wokół nas. Czasami dajemy się w nie wciągnąć na terapii logopedycznej. Bo kiedy widzimy mamę pozornie z uśmiechem przyklejonym na twarzy, kiedy mówimy czasami rzeczy trudne, nieprzyjemne, kiedy musimy wskazać mocne, ale i słabe strony funkcjonowania jej dziecka. I ten uśmiech może nas zmylić, że ona bagatelizuje problem, że się nie przejmuje losem swojego dziecka. Ale to tylko pozory, bo za tym uśmiechem szaleją emocje i to tylko taka maska, żeby przetrwać tą rozmowę i się nie rozsypać na milion kawałków, przy jak by nie było obcej osobie. Albo to też takie zamrożenie, odruch obronny, bo okazuje się, że mama pochodzi sama z przemocowej rodziny, gdzie rodzice o wszystkie swoje niepowodzenia ją obwiniali, oskarżali, podważali jej wartość. I teraz ta mama pozornie uśmiechając się wyrzuca sobie w głowie i sercu, że to wszystko na pewno jej wina. Ale tego nie powie na głos. I tak łatwo ocenić tą mamę, bez wnikania w jej historię, bez pogłębienia z nią relacji, bez zdobycia jej zaufania.
Bo często mamy mamę, która piętrzy pozornie problemy, dopytuje, docieka, dzieli przysłowiowy włos na czworo, podważa moje kompetencje albo moich koleżanek, a ona po prostu jest przerażona, że być może jej dziecko będzie niepełnosprawne, że ona sobie może nie poradzić z jego wychowaniem, opieką nad nim, bo jest sama, bo nie ma partnera, a otoczenie tylko ją krytykuje.
Bądźmy czujni, nie dajmy się zwieść pozorom, tylko każdego oceniajmy indywidualnie, bez uprzedzeń i podejrzeń.