To jest mój pierwszy post komercyjny, w którym świadomie lokuję konkretny produkt. Przyznaję jednak otwarcie, że nie robię tego na żadne zlecenie. Piszę post zupełnie dobrowolnie, a nawet samowolnie 🙂 bez wiedzy zainteresowanych. Choć szanuję swoich Czytelników i jestem zawsze ogromnie wzruszona i poruszona, że ktoś znajduje czas, by czytać mojego bloga, wiem, że nie mam takiej mocy i tych mitycznych zasięgów, aby ktoś świadomie powierzył mi misję napisania postu sponsorowanego promującego dany produkt. Ale nigdy nie mów nigdy więc na wszelki wypadek trenuję…
W obecne wakacje w pogoni za zielonym, ale także chcąc odkrywać aktywnie nowe tereny wyruszyliśmy w Góry Świętokrzyskie. Odległość od naszego domu do miejsca docelowego nie była wielka więc wybór miejsca miał dodatkową zaletę, że unikniemy stania w korkach i spędzenia dwóch dni (dojazd i powrót) w samochodzie. Nawet kot był zadowolony, do tego stopnia, że tym razem błyskawicznie się zaaklimatyzował i widać było po nim, że także czerpie przyjemność z tego wyjazdu.
Powiedzmy to wprost – moje dzieci nie są urodzonymi piechurami więc perspektywa zdobywania niewysokich szczytów jest dla nich do zniesienia i nie narzekają za nadto. Ponadto grając
w zielone muszę przyznać, ze to był idealny wybór wpisujący się w naszą filozofię udanego wyjazdu – wszędzie obezwładniająca zieleń. Nawet idąc na szczyty gór idzie się lasem, a właściwie wśród parku krajobrazowego, samym środkiem puszczy jodłowej. Poza tym świętokrzyskie to także miejsce, gdzie poza górami są alternatywne możliwości – jaskinie do zwiedzania, wąwozy, zamki. W ogóle jest to miejsce, które łączy ogień i wodę – gorliwą , czasami taką pierwotną wiarę katolicką (nazwa świętokrzyskie nie wzięła się znikąd), gdzie można w kościołach bez ograniczeń wodę święconą, gdzie nieopodal jest źródełko świętego Franciszka, które ma rzekomo moc uzdrawiająco szczególnie kojąca działa na oczy, z wierzeniami o czarach, magii, czarownicach, życiodajnej i leczniczej sile ziół. Zainspirowana tym wypadem i po pouczającej lekcji u zielarki zamierzam zgłębić temat ziół i zacząć stosować ich moc w codziennym życiu.
Będąc w tej okolicy w moim sercu odezwała się polonistyczna nostalgia niepraktykującego filologa polskiego i w ramach jej eksplorowania obowiązkowo musieliśmy zajrzeć w dwa literackie miejsca. Pierwszym z nich był Oblęgorek – dworek Henryka Sienkiewicza, a drugim, o którym zamierzałam docelowo pisać – miejsce zwane żeromszczyzną, wiadomo od nazwiska Stefana Żeromskiego, który egzystencjonalnie i pisarsko był związany z tymi górami. Dworek, w którym zamieszkiwał w latach dzieciństwa i młodości znajduje się w Ciekotach. Uważam, że świetna nazwa i łatwo wpadająca w ucho dla miłośników kotów, jednakże jak się okazuje etymologia nazwy nie ma z nimi nic wspólnego.
Na miejscu zastaliśmy szklany dom – wizualizacja wyobrażeń tych słynnych szklanych domów z powieści ,,Przedwiosnie”, które pełniło rolę centra kulturalnego, a za nim stal dworek, w którym mieszkał pisarz. To co było dla mnie niesamowite i tak mnie poruszyło w tej wizycie to fakt, że został on całkowicie odbudowany, bo ten pierwszy rzeczywisty doszczętnie się spalił. Została po nim jedynie jedna belka stropu, która pieczołowicie została zabezpieczona i przewieziona do muzeum Żeromskiego w Kielcach. Dla mnie to było zaskoczenie. Początkowo w duchu się uśmiałam, że ta belka jest traktowana niemal jak relikwia, że ktoś zadał sobie tyle trudu, aby ją uchronić, ochronić, opisać i zainstalować w większym muzeum, a to pewnie była jedna z belek stropowych, o której pewnie Żeromski nie miał pojęcia, nie zwracał na nią uwagi i nie poświęcał jej w myślach żadnej refleksji. Ale potem zdusiłam ten śmiech i zrozumiałam punkt widzenia muzealników. Po dworku oprowadzała nas bardzo kompetentna przewodniczka, która ciekawie, ale bez podejmowania prób przypodobania się słuchaczom rzucając jakieś niezrozumiałe albo płytkie żarty, która traktowała wszystkich słuchaczy (nawet moją 11 córkę) po partnersku opowiadając w sposób przystępny i barwny historię zabytku. To, co było dla mnie niesamowite, to fakt, że dworek zaczęto odbudowywać w 2010 roku nie mając żadnego planu poprzedniego budynku, śladu zdjęć, a jedynie zapiski młodego pisarza w jego ,,Dziennikach”. Odtworzono dokładnie rozmieszczenie pomieszczeń, ich położenie w stosunku do czterech stron świata, starano się oddać prawdopodobny wystrój pokoi z tamtego okresu mając do dyspozycji jedynie owe dzienniki. Jak bardzo wnikliwie trzeba było się w nie wczytywać. Jak wielką detektywistyczną pracę zrobiono, żeby zgromadzić nieliczne zdjęcia przedstawiające samego pisarza i jego rodzinę. Jedno z nich, właściwie jedyne – rodziców Żeromskiego – po wieloletnich poszukiwaniach odnaleziono w prywatnych zbiorach w Paryżu, powiększono, a jego kopię umieszczono w centralnym miejscu dworku, które z dumą pokazywała pani przewodniczka. Oczywiście oryginał zabezpieczono. To, co było dla mnie smutne, to fakt, że do dnia dzisiejszego, a minęło już ponad 14 lat nie udało się zebrać wystarczających funduszy, by dokończyć dzieło odbudowy dworku i poddasze jest nadal w stanie surowym, niedostępne dla zwiedzających. Sam dworek położony jest na olbrzymim terenie zielonym, na którym jest staw. Teren można zwiedzać, spacerować wytyczonymi alejkami, korzystać z pięknego, niebanalnego placu zabaw, a nawet łowić ryby w stawie. Najsmutniejsze jednak jest to, że w porze wakacyjnej, w biały dzień jedynymi ,,oglądaczami” i ,,zwiedzaczami” dworku była tylko moja czteroosobowa rodzina i jedna nieznana nam pani. Dla pięciu osób pani przewodniczka z wielkim zaangażowaniem otworzyła podwoje dworku i o nim z pasją opowiedziała. W trakcie tej historii okazało się, że młody uczeń Żeromski będąc na wycieczce w górach, wspinając się na Łysicę, wraz z kolegą , wyrył na ściance stojącej tam kapliczki własne imię i nazwisko i datę owego chuligańskiego czynu. Udało nam się z mężem namierzyć tą kapliczkę. Ten młodzieńczy wybryk, noszący trochę znamiona wandalizmu, został pieczołowicie zabezpieczony – sam podpis jest oszklony, wejścia do kapliczki chronią kraty – można go podziwiać jedynie przez barierki. Ale powiem Wam, że kiedy zobaczyłam ten podpis to miałam prawdziwe ciarki na plecach z przejęcia – nieomal jakbym zobaczyła autograf samej Tylor Swift. I ponowna refleksja, że tyle trudu zadali sobie ludzie, by zachować każdą, nawet najmniejszą pamiątkę po pisarzu.
Pomyślałam sobie, że tylko ludzie z pasją, z misją dokonują wielkich dzieł, powodują, że zarażają nimi innych ludzi, nie wywołują śmieszności, a budzą podziw i inspirują. Bo początkowo ta słynna belka wywołała u mnie wewnętrzny chichot, a potem byłam pod wrażeniem dzieła, ten podpis oszklony, zabezpieczony wywołał u mnie wielkie wzruszenie. Tylko ludzie z pasją, zaangażowani zmieniają rzeczywistość, nawet w tak niepozornej okolicy. Nie zwracają uwagi na okoliczności przyrody, robią swoje. Dlatego takich ludzi i takie miejsca należy wspierać. Trzeba o nich mówić i pisać.
Tym bardziej, że każdy z nas pracując w zawodzie logopedy, w zawodach pomocowych bez takiej pasji, wariactwa, bardzo szybko by się wypalił, osiadł na laurach albo mieliźnie, utknął w rutynie. Czasami ta nasza praca terapeutyczna jest jak odbudowywanie tego dworku, trwa długo, czasami bardzo długo, powoduje zmęczenie, zniechęcenie, znużenie, wątpliwości (co robię nie tak, czy mogę zrobić więcej?), ale właśnie bez tej iskry wiary, nadziei nie udałoby się mimo wszystko przetrwać tych trudności.
Budujmy więc szklane domy w naszym życiu zawodowym. Ja chyba też zostanę przy mojej profesji, bo jednak nie mam szans w reklamie. Kto chciałby zapłacić za tak przydługi post reklamujący produkt?
A moją obowiązkową lekturą na wakacje będzie ,,Wierna rzeka”.