Jak już pisałam wcześniej, mieszkając pod jednym dachem z trójką fanów klocków LEGO, było wiadomo, że wcześniej czy później temat zobaczenia na własne oczy Legolandu się pojawi. I przez wiele lat temat pojawiał się, znikał, klocków w naszym domu przybywało, coraz więcej przestrzeni życiowej zabierały klockowe konstrukcje. Raz rzucona myśl padła na podatny grunt i kiełkowała w głowach i sercach moich domowników.
W minioną majówkę nadeszła ta wiekopomna chwila 🙂 stanęliśmy u bram klockowej świątyni. Ubrani na cebulkę, bo pogoda nie zapowiadała się zachęcająco, pełni entuzjazmu, ciekawości, ekscytacji. Sama nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Przed bramkami wejściowymi kłębiły się wielkie tłumy ludzi. Istna wieża Babel. Kiedy tylko przekroczyliśmy próg Legolandu otworzyłam oczy szeroko ze zdumienia, moja buzia uśmiechnęła się szeroko i tak mi zostało przez kolejne osiem godzin zwiedzania. Nawet nie miałam świadomości, że przez cały czas się uśmiecham, że wydaję nieustanne okrzyki zachwytu i radości. Jedynie moja starsza córka radziła mi hamować nadmierną radość, bo wiadomo dla niej to obciach – taka matka, co za każdym razem krzyczy ,,wow”, ,,widziałaś to?”, ,,ale ekstra”. Nie poznawałam samej sobie. Wstąpiła we mnie nowa energia, rozpaliła się we mnie dziecięca ciekawość, naiwny może zachwyt.
Podobało mi się wszystko. Budowle z klocków, postacie z bajek zbudowane z klocków; park miniatur światowych zabytków. Największym zaskoczeniem był dla mnie wielki nieskrępowany śmiech, który towarzyszył mi na każdej karuzeli, na która wsiadałam. A szczególnie pełen wachlarz emocji, jaki doświadczyłam na rollercoasterze, na którym jeździłam – od zachwytu, zdziwienia, zaskoczenia, kiedy nagle nabrał prędkości, bo przeraźliwy strach, kiedy pędziłam z wielką prędkością, przechylając się na boki, aż po wielki nieskrępowany głęboki krzyk i śmiech dobywające się gdzieś głęboko ze mnie. Nie pamięta już kiedy tak krzyczałam, ba darłam się w niebogłosy z emocji i śmiałam się tak donośnie, całą sobą. Nie wiedziałam, że mam w sobie takie pokłady emocji i tak silne mogę je przeżywać. Przecież na co dzień śmieję się i płaczę, często boję się o moje dzieci, martwię się, ale nie z taką intensywnością. Okazało się, że mój mąż miał podobnie. Też był zaskoczony, że tak silnych doświadczał emocji. Zaczęliśmy snuć rozważania czym było to spowodowane. Bo na co dzień, mimo, że doświadczamy realnych problemów, wielu powodów do dumy, śmiechu, nie okazujemy ich tak gwałtownie. A tu krzyczeliśmy ile sił w płucach i śmieliśmy się pełną piersią. Jedno było pewne – obudziliśmy nasze wewnętrzne dziecko. Choć ono przecież cały czas było w nas i co jakiś czas dawało znać o sobie – kiedy bawiliśmy się z dziećmi, gdy gramy razem w gry, gdy oglądamy filmy familijne (,,Epoka lodowcowa” u nas rządzi), ale jednak ostatnimi czasy nie byliśmy z nimi w bliskim w kontakcie . O co chodziło? Może to konwenanse, ogólna presja, że trzeba być dorosłym, poważnym, opanowanym? Może natłok codziennych obowiązków, które trzeba wykonywać. Może to rutyna – bo wiele z nich powtarza się każdego dnia. Może deficyty snu, odpoczynku? A może to wynik otoczenia, w którym się znaleźliśmy – olbrzymiej przestrzeni nastawionej na nieskrępowaną zabawę, tęczowych, jaskrawych kolorów, tłumu ludzi w podobnych nastrojach, gdzie śmiech i radość była zaraźliwa. Może fakt, że czuliśmy przyzwolenie na takie nieskrępowane wyrażanie siebie, może to, że ludzie obok nas też tak mieli więc nie czuliśmy się dziwnie, obco? Co takiego się stało, że wszystkie emocje zaczęliśmy odczuwać mocniej, głębiej i bardzo nam się to podobało? Ba, przyniosło nam to ulgę, wytchnienie, relaks i spokój? Na pewno wszystko po trochu. Więc moja druga refleksja jest taka – czy trzeba znaleźć się w specjalnie spreparowanych warunkach, by czuć głębiej, by odnaleźć kontakt ze swoim wewnętrznym dzieckiem, co umownie oznacza – radość, zachwyt, brak skrępowania konwenansami, podążanie za swoimi potrzebami? Czy w normalnej rzeczywistości, codzienności nie mamy na to szans?
Następnego dnia byliśmy w kopenhaskim muzeum sztuki. I okazało się, że tam także dobrze się czuję. Już dawno nie byłam w muzeum, nie obcowałam ze sztuką, z rzeźbami, obrazami. Oglądając dzieła starożytnych artystów, obrazy francuskich impresjonistów, odczułam wielkie wzruszenie, że coś co znam z książek, rycin mogę zobaczyć na własne oczy. Takie wspólne dziedzictwo. To wzruszenie także mnie zaskoczyło. Poczułam też tęsknotę za obcowaniem ze sztuką. Obiecałam sobie, że częściej będę robiła sobie takie wycieczki do muzeów, jak wrócę do domu, że znajdę czas na obcowanie z pięknem. W ciągu dwóch dni taka mi towarzyszyła huśtawka nastrojów od zabawy po zachwyt, od zabawy po refleksje.
Może to właśnie na tym rzecz polega. Nie chodzi o to, abyśmy jeździli w odległe kraje, preparowali sprzyjające otoczenie. Chodzi o to, abyśmy nie dali się przygnieść codzienności, abyśmy nie dali się ubrać w buty poważnego dorosłego. Chodzi o to, abyśmy podążali za naszymi potrzebami, wsłuchiwali się w siebie. Żebyśmy mieli czas i na obowiązki, na pracę, dla rodziny, ale też na swoje małe pasje, dobrą książkę, spotkania z przyjaciółmi, spacery, ruch. Na wszystko co nam służy. Banalnie brzmi. Wszyscy o tym wiemy. To dlaczego tak mało dla siebie robimy?
Powinniśmy pamiętać o naszym wewnętrznym dziecku także w naszej pracy. Tym bardziej, że na co dzień prowadzimy terapię z dziećmi. Nie możemy zawsze występować z pozycji specjalisty, być poważnymi, surowymi, wymagającymi terapeutami w kontakcie z dzieckiem i jego rodzicami. Nikt nie podważa przecież naszej wiedzy, doświadczenia. Jeżeli rodzice przychodzą do nas i szukają u nas pomocy, oznacza to, że mają świadomość naszych kompetencji. Myślę, że w takich kontaktach, szczególnie podczas pierwszego spotkania ważny jest luz, empatia, zrozumienie i dużo uśmiechu. Dobrej zabawy na co dzień życzę.