Kiedy byłam mała i ciut starsza najbardziej lubiłam kolor zielony. Potem zastąpiłam go nastoletnią czernią, szarościami, brązami. Ale w moim życiu zawsze było dużo zieleni. I z roku na rok przybywa jej w moim życiu – w wystroju domu, garderobie, otoczeniu. Coraz bardziej cenię sobie zieleń wokół mnie, szczególnie kiedy odpoczywam.
Kiedy urządzałam z moim mężem nasze mieszkanie, bez wcześniejszych ustaleń oboje postawiliśmy na zieleń. To było nasze pierwsze wspólne mieszkanie, które mogliśmy od podstaw urządzić wg własnego gustu i uznania. Wcześniej mieszkaliśmy w domu rodzinnym, potem akademikach, wynajmowanych mieszkaniach. W naszym pierwszym wspólnym mieszkaniu, ciasnym, ale własnym, też nie za wiele mogliśmy zmienić. Bo już ktoś wcześniej je urządził. My przejęliśmy ten wystrój wraz z zakupem mieszkanka. Dopiero to nasze obecne urządzaliśmy sami, wg własnych pomysłów. I okazało się, że zieleń wyziera z każdego kąta – z obrazów, lampek podświetlających przeszklone szafki, z bibelotów. Świadomie i intuicyjnie wybieramy wszystkie odcienie zieleni. I oboje świadomie wybieramy miejsca przepełnione zielenią na czas relaksu.
Może podskórnie czujemy, że tylko to, co zielone jest zdrowe, życiodajne, niesie ze sobą chłód, cień, wytchnienie, regenerację. No i wiadomo – nadzieję. Nie bez powodu zieleń jest wybierana jako tło w studiach telewizyjnych. Pomijając wszystkie naukowe aspekty tak zwanych ,,green roomów”, które wymykają się mojemu humanistycznemu umysłowi, okazuje się, że zielony jest najbardziej neutralną barwą, tłem, dającym podkład pod inne wizualizacje. Jednym słowem – nie przeszkadza, a nawet pomaga wykreować nowe obrazy.
I o ile w ciągu roku wybieramy miejscówki godne zwiedzania, oglądania, wymagające dużego skupienia, energii, wysiłku także fizycznego, o tyle latem wspólnie decydujemy się na ,,zielone wakacje”. Szukamy miejsc mniej uczęszczanych i mało zaludnionych. Bardzo kochamy morze, ale tylko wiosną, zimą i jesienią. I wtedy każda pogoda jest dobra na nadmorskie spacery. Nie przeszkadza nam wiatr, deszcz, zachmurzone niebo. Uwielbiam spacery wzdłuż linii brzegowej, kiedy fale rozbijają się o brzeg, wzrusza mnie bezkres wody, siła żywiołu, to, że mamy możliwość, siłę tu przyjeżdżać, że jesteśmy wtedy tak blisko ze sobą, rodzinnie, 24 godzinę na dobę. Latem przygnębia mnie nadmorski hałas, tłum, tłok, brak cienia, brak wytchnienia, gwar i bałagan. Nie ma żadnej nawet małej miejscowości, by zaszyć się w ciszy, głuszy, by w spokoju usłyszeć własne myśli.
Chyba z wiekiem mój organizm, system nerwowy, potrzebuje przestrzeni, spokoju, ukojenia, bo zawsze zakochiwałam się w każdym miejscu, gdzie doświadczyłam zieloności, gdzie zieleń łąk, lasów, pól przechodziła płynnie w błękit nieba, gdzie zlewały się te dwie dominujące barwy w krajobrazie ze sobą. Chodząc, spacerując napawam się takimi widokami. I za każdym razem wiem, że jeszcze tam wrócę. Mazury są obowiązkowym punktem naszego urlopu. Na miejsce naszego pobytu wybieramy miejscówkę zawsze mało atrakcyjną dla innych turystów – małą mieścinę bez sieci sklepów, bez atrakcji, bez stoisk z pamiątkami, bez automatów do gier. Może to i nudne, ale taka przewidywalność, pewność, że wiem, co zastanę, koi moje nerwy, daje poczucie wewnętrznego spokoju, harmonii. Dla moich dzieci, już właściwie nastolatków, także najważniejszy jest kontakt z wodą. Mogą z niej nie wychodzić. Więc nikt nie jest poszkodowany. Wszyscy mamy poczucie satysfakcji i spełnienia. Moje myśli, wspomnienia uciekają też do Białowieży (do której już wracaliśmy), do Suwalszczyzny (na pewno wrócimy!), gdzie przyroda, zieleń otacza wioski, ludzi, ich życie. Czasami z zazdrością patrzę na te domki oddalone od siebie, otoczone drzewami, krzewami, trawami, tego pozornego marazmu, nudy, i mam takie marzenie rzucić to wszystko i tu zamieszkać albo choć na trochę tu przenosić swoje życie, robić takie pauzy, przerywniki. Wiem, że teraz jest to niemożliwie, bo życie ma swoje wymagania, zobowiązania. Tym bardziej musimy robić wszystko, mobilizować się, by jak najczęściej uciekać w zielone.
Mimo, że bardzo lubię swoją pracę, cenię sobie kontakt z ludźmi, uwielbiam poznawać perspektywę patrzenia na świat przez dzieci, to natłok codziennych spraw, trudności innych ludzi, ich problemów, dramatów, ich nadziei, że to ja pomogę im rozwiązać, a przynajmniej ulżyć problemom jest bardzo obciążający. Na co dzień wydaje mi się, że sobie radzę z tą presją, potrafię zrzucić z siebie ten ciężar przekraczając próg domu, ale to tylko pozory. Ciało zamraża w sobie usłyszane dramaty, przejmujące obrazy, trudne sytuacje, towarzyszące temu trudne emocje, napięcie. Ciało i głowa rozmrażają się w momencie urlopu i wtedy śnią mi się sceny z pracy, z gabinetu. Mózg wyświetla kadr po kadrze doświadczone przeze mnie trudne sytuacje. Co roku w pierwszym tygodniu mojego urlopu walczę z przeogromnym zmęczeniem, dużo śpię, a co noc nawiedzają mnie ,,pracowe sny”. Po tygodniu mój organizm przestawia się na wakacyjny tryb, ogarnia mnie spokój, niepamięć, luz. Im więcej mam kontaktu z naturą, z przyrodą wyciszam się, uspokajam, przestaję wewnętrznie dygotać, nie zatruwam się myślami, co mogę zrobić jeszcze, bardziej, więcej, by pomóc. Skupiam się na sobie i mojej rodzinie. Zaczynam grać w zielone…
A Ty grasz w zielone?